Profesor Dudek wystąpił wczoraj u Moniki Jaruzelskiej, gdzie wygłosił między różnymi swoimi opiniami tak piramidalną bzdurę, fałszywą na tak wielu poziomach, że postanowiłem te trzy zdania dokładnie przeanalizować i wyjaśnić ich nieprawdziwość. Antoni Dudek od minuty 39:43:
Wrócę do tej mojej ukochanej energetyki (…) gdyby gdzieś tam kilkanaście lat temu, gdy było widać, że UE forsuje koncepcję zielonego ładu (…) w Polsce szacuje się, że 40 000 ludzi rocznie umiera z powodu smogu, więc my musimy odejść od węgla. Więc gdyby podpisano taki pakt transformacji energetycznej powiedzmy gdzieś tam w okolicach 2007 roku i się go trzymano, to dzisiaj mielibyśmy prawdopodobnie otwartą pierwszą elektrownię jądrową, mielibyśmy energetykę odnawialną znacznie bardziej rozwiniętą.
Otoż:
1. „Smog”.
Zacznijmy od tego, że inteligentnej, wykształconej osobie nie przystoi używanie terminu „smog” w odniesieniu do zanieczyszczeń powietrza. Smog to powstająca czasami w niektórych miastach mieszanina mgły i dymu. Nie ma smogu bez mgły. W ogóle w Polsce smog jest zjawiskiem stosunkowo rzadkim. Ten termin został ochoczo zagospodarowany propagandowo, bo wywołuje podświadome skojarzenia ze smokiem oraz dlatego, że można ów smog przedstawić na zdjęciu i użyć do całej propagandy antyprzemysłowej. Do prania mózgów. Manipulacje w obrębie języka są narzędziem wpływu. Ale to dopiero początek.
2. „W Polsce umiera 40 000 ludzi rocznie z powodu smogu”.
Dobra, powiedzmy, że przymykamy oko na ten wyraz „smog” i mówimy o pyłach i innych zanieczyszczeniach powietrza. Kiedy poszukamy, skąd takie dane się wzięły, trafimy na dokument Europejskiej Agencji Środowiska, „Air quality in Europe — 2015 report”, gdzie w tabeli 9.2 na stronie 44 padają liczby dla Polski: 44 600 zgonów z powodu pyłów PM2.5, 1100 z powodu O3 i 1600 z powodu NO2. Straszne, nieprawdaż? Ale przyjrzyjmy się temu raportowi bliżej. Pomińmy już nawet to, że jest to raport opracowany przez agencję o charakterze politycznym i są powody, by wątpić w jego rzetelność. Ale załóżmy, że to niepotrzebne obawy i twórcy raportu zachowali naukową bezstronność.
Stronę wcześniej, w tabeli 9.1 mamy przedstawione dane o „utraconych latach życia” – YLL. Dla Polski jest to odpowiednio 1472, 42 i 53 na 100 000 mieszkańców. To znaczy, że średnio, statystycznie 1567 lat życia tracone jest przez 100 000 ludzi łącznie. Czyli jeden człowiek statystycznie traci 0,01567 roku swojego życia – 5,7 dnia, powiedzmy że 6 dni w zaokrągleniu. Czyli średnia długość życia w Polsce skraca się o 6 dni z powodu zanieczyszczeń powietrza. Rozumiecie – gdyby w Polsce nie było żadnych zanieczyszczeń, totalna zeroemisyjność, brak nie tylko spalania czegokolwiek i gdziekolwiek, ale nawet transportu elektrycznego (bo np. pył z hamulców odpowiada za 40% emisji samochodów), totalny powrót do epoki australopiteków przed odkryciem ognia albo zbudowanie eko-utopii z naiwnych wizji – gdyby taki stan osiągnąć w Polsce, wówczas żylibyśmy średnio nie 77 lat i 6 miesięcy jak w 2015 roku, ale 77 lat, 6 miesięcy i 6 dni! To jest te 40 000 zgonów profesora Dudka.
Ale i to wymaga kontekstu. Otóż przez ostatnie 60 lat widzimy trend wydłużania się naszego życia w tempie jakichś od 2 do 3 miesięcy rocznie. W 1960 roku w Polsce to było około 65 lat dla mężczyzn i 71 dla kobiet. W 2000 roku 70 i 78. Dzisiaj 73,4 i 81,1. Czyli rozwój gospodarczy, połączony z rozwojem medycyny i techniki każdego roku wydłuża nam życie mniej więcej 15 razy bardziej, niż zrobiłoby to JEDNORAZOWE usunięcie WSZYSTKICH zanieczyszczeń powietrza w całym kraju. Co więcej, różnice w średniej długości życia pomiędzy poszczególnymi województwami potrafią sięgać nawet 3 lat, czyli inne czynniki mają znaczenie o całe rzędy wielkości większe. Poziom dobrobytu przekłada się wielokrotnie bardziej na długość życia, niż obecność zanieczyszczeń na obecnym poziomie w Polsce.
Zobrazuję to w taki, uproszczony sposób: wyobraźmy sobie, że udałoby nam się zmniejszyć w Polsce poziom zanieczyszczeń o 50%, co wymagałoby totalnej rewolucji energetycznej i ogromnych nakładów kosztów. Kosztowałoby to nas powiedzmy 10% naszego dobrobytu. W efekcie długość życia z powodu mniejszych zanieczyszczeń wydłużyłaby się o 3 dni, ale spadła (lub nie urosła – utracone zyski to też strata) o być może 100 dni z powodu mniejszego dobrobytu. Aż się przypomina „Co widać i czego nie widać” Bastiata.
3. Żeby było zabawniej:
Czy my faktycznie stoimy tak źle z zanieczyszczeniami na tle innych państw w Europie? Wg. raportu EEA, gorzej wśród państw europejskich jest tylko w Bułgarii, Serbii i Macedonii, jednak wynik powyżej 1000 YLL na 100 000 mieszkańców notuje w sumie 18 spośród 40 badanych państw, w tym np. Grecja, Czechy czy Belgia. Osobną sprawą do sprawdzenia, byłby sposób badania tych zanieczyszczeń. Często widzimy „mapki smogu”, na których Polska jest na czerwono na tle zielono-żółtej Europy. Otóż nie ma standaryzacji sposobu dokonywania tych pomiarów pomiędzy różnymi krajami. Co prawda urządzenia z grubsza podają poprawne wyniki, ale sposób ich rozmieszczenia to jest pełna dowolność. I jak niektórzy komentatorzy zdążyli już zauważyć, praktyką jest umieszczanie stacji pomiarowych w Polsce bardzo często w pobliżu np. ruchliwych ulic, podczas gdy w innych krajach bywają one umieszone od nich dalej, np. na jednej z wysepek na Sekwanie. Dlatego jakiekolwiek porównania tych danych między poszczególnymi krajami są bardzo dalekie od jakiejkolwiek rzetelności. Przy innym porozmieszczaniu czujników, mogłoby się okazać, że np. mamy 2 razy mniejszy poziom pyłów, a powiedzmy Francja czy Niemcy dwa razy większy. I z lidera zanieczyszczeń awansujemy na lidera czystego powietrza.
A kiedy zdamy sobie sprawę z tego, z jak nierzetelnymi danymi mamy do czynienia, można sobie zadać kolejne pytanie: czy te zanieczyszczenia w rzeczywistości w ogóle przyczyniają się w jakikolwiek sposób do skrócenia długości życia, nawet o te nieistotne wobec innych czynników 6 dni? Przecież wiemy z medycyny, że niewielkie ilości np. promieniowania (jak promieniowanie tła) są zdrowsze od ich całkowitego braku, podobnie jest z innymi czynnikami, np. nadmiar higieny prowadzi do alergii. Być może w rzetelniejszych badaniach okazałoby się, że tak niewielkie ilości zanieczyszczeń, jakie mamy statystycznie, średnio w kraju, nie są w ogóle szkodliwe, albo nawet paradoksalnie wydłużają życie.
4. „My musimy odejść od węgla”.
O ile węgiel kamienny spalany w domowych kotłach faktycznie jest głównym powodem występowania zanieczyszczeń, to węgiel spalany w elektrowniach (jest to głównie węgiel brunatny) do zanieczyszczeń powietrza nie przyczynia się prawie w ogóle. Przyczyny są dwie. Po pierwsze, przy obecnych normach środowiskowych i możliwościach technicznych, dym z elektrowni jest bardzo dobrze filtrowany, po drugie emitowany jest z wysokich kominów, a po trzecie z dala od dużych skupisk ludności, z pewnością znacznie dalej, niż sama ta ludność emitująca dym z własnych domów. Dlatego kolejną piramidalną bzdurą wynikającą z twierdzeń profesora Dudka jest to, że zamiana elektrowni węglowych na jądrowe i tzw. „oze” cokolwiek zmieni w kwestii poziomu zanieczyszczeń. Nie zmieni praktycznie nic.
Zmieniłoby odejście od spalania węgla i drewna (a czasem śmieci) w kotłach domowych. Ale trzeba by alternatywy. Może nią być gaz (ale tylko tam, gdzie sięga sieć przesyłowa) albo prąd (czy to za pomocą zwykłego grzejnika czy pompy ciepła, która jest po prostu bardziej wydajnym grzejnikiem, ale posiadającym też swoje ograniczenia). Jeśli chcielibyśmy, by ludzie częściej ogrzewali swoje domy prądem, to wówczas właśnie powinniśmy pozostawić energetykę węglową, a nawet ją rozbudować. W polskich warunkach, gdy węgiel jest naszym własnym zasobem, energia elektryczna z węgla jest najtańszą możliwą opcją – tańszą zdecydowanie od energii z elektrowni jądrowych, nie mówiąc już o "oze". Oczywiście jeśli porównujemy te elektrownie w sposób uczciwy – np. bez haraczy pobieranych za „emisje” czy bez używania elektrowni węglowych w nieoptymalny sposób do równoważenia niestabilności „oze”. Także zreformowanie i urynkowienie samego sektora wydobycia węgla w jeszcze większym stopniu by uwypukliło przewagę kosztową energetyki węglowej. Nie mówiąc o wprowadzeniu nowych rozwiązań technicznych w elektrowniach weglowych, bo ten sektor jest technicznie zaniedbany od wielu lat, a w międzyczasie technika się niebagatelnie rozwinęła.
5. No i wisienka na torcie: „mielibyśmy energetykę odnawialną znacznie bardziej rozwiniętą”.
Otóż my mamy ekstremalnie rozwiniętą energetykę odnawialną, mimo iż w naszych warunkach jest ona szczególnie nieopłacalna na tle wielu innych krajów w Europie. W Polsce poziom wietrzności jest bardzo niski. Przypominam sobie przy takich okazjach słowa mojego profesora, wykładowcy przedmiotu „Energetyka a środowiska” z 2002 lub 2003 roku na Politechnice Śląskiej:
„Próby wprowadzenia w Polsce elektrowni wiatrowych na dużą skalę zakrawają na sabotaż systemu elektroenergetycznego”.
Mimo tego skrajnego braku opłacalności, zbudowano tych „oze”, łącznie z fotowoltaiką, więcej niż nasz system potrafi obsłużyć. Jesteśmy zmuszeni coraz częściej część tego "dobrodziejstwa" odłączać od systemu, bo grozi jego przeciążeniem i uszkodzeniem. Bo „oze” same z siebie nie wytwarzają stabilnej energii, jakiej potrzeba w systemie, tak żeby zawsze, kiedy profesor Dudek chce zapalić światło, to zapalało mu się światło, a kiedy chce nastawić wodę w elektrycznym czajniku, to zaczynała się ona gotować. „Oze” raz wytwarzają relatywnie dużo energii, raz mało, a kiedy indziej w ogóle. Po to, aby w gniazdku zawsze był prąd, te wahania muszą być równoważone przez elektrownie węglowe. A że energia z „oze” potrafi spaść do zera, np. w bezwietrzną noc, to musimy cały czas mieć w pogotowiu wystarczająco dużo elektrowni węglowych, żeby zapewnić 100% zapotrzebowania. A dodam, że elektrowni nie włącza się w pół minuty, jak agregat prądotwórczy, tylko znacznie, znacznie dłużej... Co więcej, takie ciągłe zmiany obciążenia nie wpływają dobrze na kondycję tych elektrowni. W praktyce w jakimś stopniu spala się węgiel jałowo, tylko po to, żeby udawać, że "produkujemy energię z oze". Czyli równie dobrze moglibyśmy nie mieć tych „oze” w ogóle.
Nawet lepiej, gdybyśmy ich nie mieli, bo wówczas elektrownie węglowe mogłyby pracować bardziej stabilnie, a przez to bardziej wydajnie. Oczywiście, elektrownie jądrowe również mogłyby być takim stabilizatorem, ale to nie miałoby większego sensu. Nie byłoby tutaj z tego tytułu większych oszczędności, a dodatkowo w naszych warunkach, elektrownie jądrowe są mniej opłacalne od węglowych, zwłaszcza nowoczesnych, znacznie wydajniejszych od tych naszych obecnych budowanych jeszcze w czasach PRL. Elektrownia jądrowa mogłaby się opłacać jedynie w północno-wschodnim rejonie Polski, gdzie nie występuje węgiel ani brunatny ani kamienny, więc trzeba ponosić dodatkowe koszty transportu dla elektrowni węglowych. I właśnie dla tego rejonu pomyślana była elektrownia jądrowa w Żarnowcu, która ostatecznie nie została jednak zbudowana.