Przedmowa
Drogi Czytelniku, książka, którą trzymasz w rękach należy do nurtu pamiętnikarskiego. To wspomnienia Edwarda Waryszaka, które jako jego wnuk przepisałem, opracowałem, przeredagowałem i opatrzyłem przypisami. Wydanie to powstało przede wszystkim dla rodziny i przyjaciół, jednak może zainteresować też innych czytelników, gdyż opisane tutaj wydarzenia są — przynajmniej moim zdaniem — ciekawym i godnym uwagi opisem minionych czasów. To historia dość niezwykła, bo ukazuje losy Autora od jego młodości w Kowlu, w utraconym, przedwojennym województwie wołyńskim, przez czasy okupacji naznaczone walką w szeregach Armii Krajowej z niemieckim najeźdźcą, aż po — co jest właśnie zaskakujące w tym kontekście — karierę oficerską w wojsku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Te trzy okresy tworzą główne części książki.
Najważniejszą częścią wspomnień jest — jak sądzę — okres wojny, okupacji i udział Autora w ruchu oporu. Dziadek miał poczucie, że uczestniczył w czymś historycznie ważnym. Myślę, że była to główna przyczyna, dla której postanowił spisać swoje wspomnienia. Na pewno były to przeżycia trudne. Walki na bagnach, gdy jego 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK znajdowała się w okrążeniu w Lasach Szackich, nawiedzały go w koszmarach jeszcze wiele lat po wojnie.
Jako redaktor starałem się zachować równowagę pomiędzy stylem wypowiedzi Autora, a koniecznością uporządkowania opowieści i zachowania pewnych standardów literackich. Swoją ingerencję ograniczyłem jednak do minimum. Tekst opatrzyłem ponadto licznymi przypisami, mającymi na celu przede wszystkim przybliżenie Czytelnikowi kontekstu omawianych wydarzeń, które współcześnie niekoniecznie są powszechnie znane. Sam również wiele przy tej okazji się nauczyłem.
Tomasz Waryszak, 2023 rok.
Wólka Kańska
Województwo lubelskie (1) — położone na południowy wschód od Warszawy, pomiędzy Wisłą a Wieprzem. Województwo typowo rolnicze. Z niego to pochodzi ród Waryszaków. A dokładnie to ze wsi Wólka-Kańska położonej między Kaniem a Trawnikami(2). Wieś posiada około 100 gospodarstw, ciągnących się z północy na południe na długości 1200 metrów do toru kolejowego Lublin — Chełm. Po prawej stronie, przy wjeździe do wioski ciągną się łąki aż do kanału rzeki Wieprz, a lewa strona na wschód to pola uprawne. W kierunku północnym, w stronę szosy Lublin — Chełm, znajdują się poletka uprawne, no i las liściasty wzdłuż toru.
Wólka-Kańska to miejsce urodzenia mojego ojca Stanisława oraz braci, już nieżyjących, Czesława, urodzonego w 1919 roku i Józefa, w 1921 roku. Jest to także moje miejsce urodzenia — w 1924 roku.
Mój ojciec Stanisław, urodzony w 1890 roku, został wcielony do służby wojskowej w armii carskiej w 1911 roku. Polska w tym czasie znajdowała się pod zaborami: rosyjskim, austriackim i niemieckim. Lubelszczyzna należała do zaboru rosyjskiego. Tereny Lubelszczyzny miały być wchłonięte przez Rosję carską jako gubernia chełmska. Ojciec służył w armii carskiej na dalekim wschodzie. Jako młody chłopiec lubiłem przysłuchiwać się opowiadaniom ojca z czasów jego służby wojskowej. Opowiadał, a miał dobrą pamięć do nazw i dat. Wymieniał takie miejscowości jak Omsk, Tomsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk, Władywostok. Kiedy był małym chłopcem, skończył parę klas szkoły rosyjskiej, bo w języku polskim wówczas nie nauczano. Ale mimo to potrafił czytać i pisać po polsku. Ojca chciano uczyć w seminarium na popa, tj. księdza wyznania prawosławnego, ale rodzice ojca się na to nie zgodzili. Kiedy miał 24 lata, brał udział w I wojnie światowej w 1914 roku. W okolicach Ostrołęki i Mławy, ojciec dostał się do niewoli niemieckiej na Prusy Wschodnie, gdzie przebywał do 1918 roku, a w 1919 roku, w styczniu, powrócił do wioski rodzinnej.
Moja mama, Wiktoria z domu Karpacz, pochodziła z okolicy Kaniego, tj. ze wsi Liszno za torem kolejowym, około 5-7 km w kierunku południowym od wsi Wólka-Kańska. Urodzona w 1894 roku, mając 16 lat wyszła za mąż. W tym czasie nie miała już swojej matki, bo babcia wcześnie zmarła i chyba miała na imię Maria. Już dokładnie nie pamiętam, ale wiem z opowiadania, że po kryjomu uczyła czytać i pisać po polsku dzieci na wiosce, bo państwo rosyjskie starało się wynarodowić Polaków, a zabór trwał od 1795 do 1918 roku, tj. 123 lata Polska była pod zaborami: rosyjskim, austriackim i niemieckim. Dopiero 11 listopada 1918 roku zaczęło powstawać państwo polskie.
Po śmierci babci Marii obowiązek wychowywania rodzeństwa przypadł mamie, która wychowywała młodsze siostry: Władysławę, Felicję i Helenkę. Ojciec, ze względu na trudne warunki na wsi, po powrocie z niewoli niemieckiej, pracował na roli u swojego ojca Wojciecha (dziadek posiadał pięcioro dzieci: Jana, Zofię, Stanisława, Józefa i Tomasza oraz niewiele ziemi). Potem zatrudnił się w policji w Chełmie w 1919 roku, ale długo tam nie pracował, bo ta praca ojcu się nie podobała. W 1920 roku, kiedy Józef Piłsudski wyruszył na wojnę polsko-radziecką o tereny na wschodzie, które zostały zabrane w czasie trzech rozbiorów (1772 — I, 1793 — II, 1795 — III), tylko przypadek sprawił, że ojciec nie został wcielony do wojska na wojnę, ponieważ zachorował na krwawą dyzenterię — chorobę zakaźną.
W 1920 roku, gdy ojciec przestał pracować w policji, rozpoczął pracę na kolei jako robotnik. W drugiej połowie 1921 roku nadal pracował na kolei, ale już jako palacz na parowozie w Strzemieszycach Wielkich na Śląsku(3). W 1922 roku sprowadził tam rodzinę. Mieszkał w Strzemieszycach do 1923 roku. Na skutek ciężkiej pracy oraz ciągłych wypadków na kolei, pod wpływem matki, powrócił z rodziną na Wólkę-Kańską. Tu warunki mieszkaniowe były trudne, bo w tym samym domu mieszkał jego brat Józef z rodziną, dziadek Wojciech, no i rodzina ojca, tj. mama i dwóch synów: Czesław i Józef. W 1924 roku ojciec otrzymuje przeniesienie na tereny wschodnie, na Wołyń, gdzie było łatwiej o zatrudnienie. W Kowlu dostaje pracę w parowozowni jako kowal w kuźni, ale już na parowóz do końca swojej pracy na kolei (w 1938 roku) w Kowlu się nie dostał, przez co bardzo dużo stracił finansowo.
Kowel — miasto mojej młodości
Kowel położony jest w województwie wołyńskim na rzeką Turią – dopływem Prypeci. Miasto w 1924 roku liczyło około 27 tysięcy ludności(4). Zamieszkiwane przez ludzi narodowości: ukraińskiej około 5 tysięcy, żydowskiej około 5 tysięcy, Rosjan 1-2 tysięcy. Miasto Kowel to przede wszystkim duży węzeł kolejowy. Stacja kolejowa położona wysoko, sześciowęzłowa o kierunkach: Kowel — Włodzimierz, Kowel — Sarny, Kowel — Zdołbunów, Kowel — Brześć nad Bugiem, Kowel — Kamień Koszyrski i Kowel — Chełm. Miasto posiadało takie zakłady jak: parowozownia do naprawy lokomotyw parowych; wagonownia do naprawy taboru kolejowego — wagonów osobowych i towarowych; monopol tytoniowy; duży młyn Żyda Armarnika i inne mniejsze zakłady. Poza miastem zlokalizowana była żwirownia. A za miastem na Górce stacjonował 50 Pułk Piechoty Wojska Polskiego i Sztab 27 Dywizji Piechoty. Miasto posiadało kilkanaście szkół podstawowych, gimnazjum ogólne i kupieckie. Za rzeką znajdował się drewniany kościółek. Miasto dzieliła rzeka Turia, za rzeką stare miasto na zachód i nowe miasto w kierunku wschodnim: Kiwerce – Łuck.
Na Topolowej — pierwszy okres w Kowlu
W 1925 lub w 1926 roku sprowadziliśmy się do Kowla. Podczas przeprowadzki, rodzice ponieśli duże straty, ponieważ pościel i ubrania zostały skradzione z trzech kufrów, a do środka włożono kamienie. Rodzice wraz z trzema synami zamieszkali na przedmieściach (Drugiego Kowla), na ulicy Topolowej nr 119, w drewnianym budynku parterowym, w którym mieszkało w sumie osiem rodzin. Była to dzielnica około 38 domów drewnianych, posiadających działki ogrodowe oraz komórki obok domów, w których można było trzymać drób i trzodę chlewną.
Mieszkanie nasze składało się z jednego pomieszczenia o wymiarach 5,5 x 5 metrów, w którym była wybudowana kuchnia w rogu, poza tym była wspólna sień i komora z piwnicą pod podłogą, w której przechowywano ziemniaki i jarzyny na zimę oraz inne przedmioty domowe. Ulicę stanowiła droga miękka, która w okresie wiosny i jesieni była wyjeżdżona przez furmanki. Wzdłuż domów ciągnął się chodnik o podłożu z żużlu. W odległości 200-300 metrów w kierunku wschodnim kończyła się ulica, a rozpoczynały się bagna i mokradła. Wzdłuż ulicy Topolowej w kierunku południowym, w odległości 600 metrów, ciągnęła się ulica Lisa-Kuli(5). To była już bita droga z nawierzchnią z kamieni i „kocich łbów” — ciągnęła z zachodu na wschód w kierunku Łuckiej, z którą to łączyła się mostem ponad torami kolejowymi w kierunku Sarn i Zdołbunowa. Mieszkaliśmy na peryferiach miasta.
Miasto Kowel ciągnęło się ze wschodu na zachód na długości około 5-6 km i szerokości 3-4 km. Miasto dzieliło się na stare, które było położone za rzeką Turią na zachód (do 2 km) oraz nowe (do 5 km) na wschód. Zasadniczo główne ulice to: Łucka do Nowokolejowej, która prowadziła do dworca kolejowego oraz od Nowokolejowej na zachód Warszawska. Od tych ulic odchodził cały szereg rozgałęzień — kilkadziesiąt ulic bocznych, jak Starokolejowa, która prowadziła do starego dworca kolejowego, Pomnikowa, Monopolowa i wiele innych. W późniejszych latach miasto się rozrastało, zbudowano nowe ulice, no i stadion, gdzie rozgrywano zawody sportowe itp.
Z opowiadań mamy pamiętam, że do drugiego roku życia miałem słabą wymowę. Dopiero na wiosnę zacząłem mówić, a pierwszym słowem, które wypowie-działem była „brzozia” i od tego czasu zacząłem już rozmawiać.
Mama do Kowla ściągnęła swoją siostrę, pannę Felicję, która dostała pracę
u Mecenasa Greka, słynnego adwokata, w charakterze gospodyni, bo był on wdowcem.
Utarło się powiedzenie: „Gdzie mieszkasz? Na Drugim Kowlu”. Był to obszar ciągnący się na przestrzeni 5 km od stacji kolejowej z zachodu na wschód wzdłuż torów kolejowych starych i nowych, zabudowany i zamieszkany przez kolejarzy, gospodarzy rolnych i — w mniejszej liczbie — przez sklepikarzy narodowości żydowskiej. Za miastem, w jego północno wschodniej części, za rzeką Turią, w odległości 2-2,6 km od centrum znajdowały się koszary wojskowe — pozostałość zaboru rosyjskiego. Stacjonował tam 50 Pułk Piechoty i Sztab 27 Dywizji Piechoty.
W 1926 roku, 5 lutego w Kowlu urodziła się w rodzinie Waryszaków dawno oczekiwana córeczka, której nadano imię Stanisława. Nasze rodzeństwo składało się zatem z trzech chłopców i jednej dziewczynki.
Młodość upływała mi dość szybko. Na ulicy Topolowej, w domu kolejowym mieszkaliśmy i żyliśmy z sąsiadami jak w rodzinie. Znaliśmy się zresztą wszyscy wokoło w okolicy, dorośli i dzieci. Między dwoma budynkami umieszczona była pompa na wodę oraz — z drugiej strony, od północy — znajdowała się drewniana, ogólna ubikacja dwustronna. Za domem, od północy — położone były działki ogrodowe, a od strony ulicy, przed domem uprawiane były kwiaty. Ogrodzenie ogródków i działek było drewniane — wykonane z gałęzi leszczyny.
Życie płynęło nam beztrosko, było dużo miejsca do zabawy wokół domów oraz na ulicach, które nie panował taki ruch jak obecnie. Latem chodziło się najczęściej boso. Pamiętam, że w domu trzymano świnie w komórce oraz gęsi, których musiałem pilnować oraz wyganiać na pole, bagno i ściernisko po żniwach odległe o 1-1,5 km od domu. Zimową porą, woda stojąca obok domu, za drogą, stawała się dla nas ślizgawką. Najczęściej jeździliśmy na sankach, a potem, jak już byłem większy, robiłem sobie z drzewa łyżwy — na spód dawałem drut i tak, na jednej nodze, a później na dwóch ślizgałem się do późna nocą. Dość często lubiłem się przyglądać innym dzieciom, stojąc, przez co marzłem i z płaczem wracałem do domu, gdzie mama rozcierała mi ręce i zimne nogi (wówczas posiadało się jedną parę skórzanych butów na zimę oraz sandały na lato).
Pamiętam jedno zdarzenie. Nie chodziłem jeszcze do szkoły. Na jesień rodzice kupili kilka snopków słomy do sienników, bo trzeba pamiętać, że w tam-tych czasach spało się zwykle w łóżkach drewnianych ze słomianymi siennikami. Snopki były ustawione między komórką, a płotem drewnianym — bliżej płotu. Wiadomo, jak to między chłopakami: zacząłem palić papierosy — a miałem chyba około 6 lat. W tym dniu był silny wiatr, więc, aby zapalić, skryłem się pod snopki. Zacząłem zapalać papierosa (którego wziąłem ojcu), ale że słoma była bardzo sucha, to momentalnie się zapaliła. Z początku zacząłem gasić, ale nie dałem rady. Wtedy ogarnął mnie strach i zacząłem uciekać na wschód do lasu. Wówczas zaczął mnie gonić mój brat Czesław (było to przed przyjściem z pracy ojca). Najpierw był piach, a potem rów i w rowie dogonił mnie brat. Wziął mnie na ramię i niósł do domu. Przez całą drogę krzyczałem, bijąc rękami i nogami brata. A że to było po obiedzie i ojciec już wrócił z pracy, więc oberwało mi się. Dostałem od ojca cięgi pasem. Jak bił, to brał między nogi, a pas miał szeroki, żołnierski, skórzany, który dobrze przylegał do tyłka. Było to największe lanie, które dostałem od ojca. Na szczęście niewielki pożar został ugaszony, jedynie płot się trochę podwędził.
To było lato 1930 roku. Już nie pamiętam dokładnie, w jaki sposób zdobyliśmy psa. Nazywał się Wiernuś. Nieduży pies pokojowy koloru jasnożółtego, na wpół jamnik, sprawiał nam dużo radości. Przyzwyczaił się do nas i spał w nogach na zmianę z Czesławem lub ze mną. Kiedyś Czesław skaleczył sobie nogę, która źle się goiła i zaczęła mu ropieć stopa, ale Wiernuś lizał ją codziennie i przyczynił się do szybkiego wyleczenia. Niestety, pewnego dnia zdarzył się wypadek — listonosz przyniósł list, a Wiernuś jak zwykle głośno szczekał i nie pozwolił wejść do mi-szkania. Listonosz kopnął go, na co pies zareagował, gryząc go w łydkę. Po paru dniach listonosz oznajmił, że ma problem po ugryzieniu nogi. Ojciec się tym zdenerwował i idąc do pracy powiedział: „Jak przyjdę po pracy, aby go w domu nie było”. Wiernuś był mądrym psem, wypuściłem go przed godziną piętnastą i pokazał się dopiero na drugi dzień, jak ojciec był w pracy. Na nasze prośby, aby zostawić psa, ojciec nie wyraził zgody. Mama doradziła, aby kupić kaganiec. Tej roli podjąłem się z bratem Józkiem — kupiliśmy kaganiec za pieniądze cioci Feli, ale ojciec był nieubłagany, bo w dodatku musiał dać listonoszowi 10 złotych na leczenie, a to było dużo — można było za to kupić ładne buty na zimę. W końcu ulegliśmy i Wiernuś został odprowadzony do jednego pana. Przylatywał jeszcze dwa razy, ale potem już przestał.
W 1931 roku poszedłem do Szkoły Powszechnej nr 5. Szkoła znajdowała się na ulicy Topolowej, w kierunku zachodnim, na początku naszej ulicy od strony miasta. Z pierwszych lat mało pamiętam, szkoła mieściła się w starym drewnianym budynku parterowym i posiadała trzy sale. W klasie było powyżej 30 uczniów. W miarę upływu lat szkoła podstawowa rozrosła się, ponieważ przeznaczono dla niej dwa budynki — takie same, w jakich mieszkaliśmy. Były to budynki drewniane. W ten sposób zyskano, przy odpowiedniej rozbudowie po 4 sale w każdym budynku. W starym budynku również odbywały się lekcje. Przyczyną tego było to, że dzieci przybywało, no i również przedmieście rozbudowywało się na obrzeżach miasta z północy na wschód.
Do tej szkoły uczęszczał również mój starszy brat Józef. Czesław chodził do szkoły nr 1, która znajdowała się w południowej części miasta, za torami. Ja byłem uczniem przeciętnym, raczej chyba dobrym, rodzice nie mieli ze mną szczególnych trudności. Siostra Stasia uczęszczała do przedszkola kolejowego, które mieściło się w domu kultury „Świt” — było to bardzo blisko, na tej samej ulicy.
Rodzice mieli dużo znajomych. Najczęściej spotykali się w czasie świąt, odwiedzając sąsiadów, bo najbliższa rodzina, tak ojca, jak i matki, mieszkała przeważnie we wsiach w powiecie chełmskim. Spotkania sąsiedzkie były w moim od-czuciu bardzo miłe i przyjemne, a przede wszystkim szczere. Z tych sąsiedzkich stosunków zrodziły się przyjaźnie. Do chrztu dzieci były podawane w rodzinie przez jedną sąsiadkę dla kilkorga dzieci — w wyniku tego powstawały podwójne i potrójne „kumy”.
Warunki życia tych rodzin kolejowych były przeciętne. Żyło się tylko z pensji ojców. Żony nie pracowały, były gospodyniami domowymi i wychowywały dzieci. Zakupy były robione w lokalnych sklepach spożywczych, przeważnie żydowskich, w których można było kupić wszystko. Sklepy z manufakturą — obuwie i meble można było kupić w mieście.
Przy każdym domu znajdowały się ogródki działkowe, na których nasze mamy sadziły warzywa i ziemniaki. Wystarczało to do późnej jesieni. Przygotowywanie zaopatrzenia na zimę w ziemniaki i kapustę oraz ogórki odbywało się we wrześniu i październiku. Chłopi — gospodarze przywozili żywność furmankami. Bo trzeba pamiętać, że ludność wiejska stanowiła wówczas 60-70% ludności kraju. Codziennie chłopi, bo tak nazywaliśmy tych gospodarzy, na godzinę 6:00 rano przywozili mleko, a czasami i nabiał z wiosek, przeważnie ukraińskich, odległych jakieś 6 do 10 kilometrów.
Rodzice trzymali świnię, którą, po ukarmieniu, na Święta Bożego Narodzenia zabijano — było wtedy co pojeść. W pierwszy dzień świąt, ojciec prosił do stołu chłopa, który nosił mleko i ugaszczał go wędliną, szynką, ćwikłą, no i wódką. W każde święta, ojciec przyjmował i prosił do stołu chłopa — gospodarza. Wiem o tym, że i rodzice byli zapraszani przez chłopa do siebie na święta, które obchodzili wyznawcy wiary prawosławnej.
Drzew owocowych w ogrodach nie mieliśmy. Pamiętam, że w lipcu jeździli handlarze i gospodarze wozami konnymi i sprzedawali wiśnie, gruszki oraz jabłka. Najczęściej mama nie miała pieniędzy na zakup owoców. Po zapłaceniu w sklepie spożywczym oraz innym dłużnikom, pieniędzy brakowało. W pamięci utkwił mi szczególnie jeden handlarz, który woził wiśnie i kiedy przejeżdżał to głośno wołał: „Morela, pani, morela”. Niejeden raz patrzyłem chciwie na duże, ciemne wiśnie, których rodzice nie mogli mi kupić.
Takich jak ja, dzieci kolejarzy, było więcej. Należałoby tu wyjaśnić określenie „kolejarz” — byli to ludzie pracujący w parowozowni, wagonowni, na stacji kolejowej oraz przy budowie i naprawie torów kolejowych. W zależności od stanowiska i zawodu, płace były zróżnicowane. Zwykło się mówić, że kto przed wo-jną pracował na państwowej posadzie, to miał dobrze. I tak, zarobki kształtowały się w granicach (stawki za miesiąc, zwykle po 8h dziennie):
Posada | wynagrodzenie miesięczne |
---|---|
Robotnik na torach | 70-80 zł |
Kowal — ślusarz w parowozowni | 110-120 zł |
Tokarz | 130-140 zł |
Ustawiacz, zwrotniczy | 120-130 zł |
Przetokowy (manewrowy) | 130-140 zł |
Konduktor | 150-160 zł |
Pomocnik maszynisty | 160-170 zł |
Maszynista pociągu towarowego | 200-250 zł |
Maszynista pociągu osobowego | 250-300 zł |
Urzędnicy na kolei | 150-180 zł |
Nauczyciel w szkole powszechnej | 140-160 zł |
Kierownik szkoły | 160-180 zł |
Miesięczne zarobki ponadto były zróżnicowane w zależności od województw — wyższe w zachodnich i centralnych, a na terenach wschodnich — jak mówiono: na Kresach — były mniejsze. Na utrzymanie i wyżywienie naszej rodziny, która składała się z rodziców i czworga dzieci, tych 115 złotych bardzo cienko wystarczało, aby skromnie przeżyć do pierwszego następnego miesiąca.
Ponadto muszę stwierdzić, że w świadomości ówczesnego społeczeństwa istniało zrozumienie, że wszyscy nie są jednakowi i że zarobki też nie będą jednakowe i każda rodzina musiała ułożyć się w możliwościach swoich zarobków, bo innych nie było i być nie mogło. „Bezrobotny człowiek to była tragedia życiowa”. Polska była krajem rolniczym. Przemysł był bardzo słabo rozwinięty za wyjątkiem kapitału zagranicznego. Ustrój w tym czasie był kapitalistyczny. Co roku było około 1 milion bezrobotnych, tak w mieście jak i na wsi. Kryzys światowy ogarnął Amerykę i Europę. Były to lata 1930-1933. Polska też dostała się w szpony kryzysu.
Nie pamiętam już dokładnie, ale chyba była to wiosna roku 1932. Ojciec został zwolniony z pracy — pracował w parowozowni, przy naprawie lokomotyw parowych. W domu płacz, zgryzota i troska. To bowiem oznaczało, że zostaliśmy bez grosza, a o żadnej pracy, zarówno dla ojca, jak i matki, trudno było mówić. Po naradzie małżeńskiej, mama udała się do księdza infułata Sznarbachowskiego(6) z prośbą o pomoc. Była to postać powszechnie znana, szanowana i bardzo szlachetna. Ksiądz pomógł — powiedział do mamy: „Idź do domu moje dziecko, zajmij się dziećmi i módl się, a wszystko będzie dobrze”. Nie upłynęły trzy dni od tej rozmowy, a ojciec został przyjęty z powrotem do pracy.
Od czasu do czasu odwiedzałem ojca w pracy. Pracował w kuźni. Była to duża hala w rogu budynku. Przy ścianie, nad kowadłem była zamocowana płyta z blachy, obok młot parowy, a w rogu palenisko. Jednym słowem: jak w piekle. Mnóstwo czarnego dymu, żar koksu i węgla. Trzeba było mieć końskie zdrowie, aby wytrzymać i pracować w tych warunkach. Ojciec jednak musiał tam pracować, bo o innej pracy mógł tylko pomarzyć. Warunki pracy dały o sobie znać, bo ojciec coraz częściej chorował na żołądek i nie tylko. Również inni pracujący w tych warunkach narzekali na dolegliwości żołądkowe.
Trzeciego maja 1933 roku, po powrocie z kościoła, rozchorowaliśmy się razem z ojcem (było zimno). Matka nasmarowała ojca i nacierała domowym sposobem, ja jednak przeleżałem w szpitalu sześć tygodni. Chorowałem na zapalenie płuc i tyfus brzuszny(7). Mój stan był bardzo ciężki. Okładano mi głowę kompresami z lodem, bo utrzymywała się wysoka gorączka. Mama uszyła mi już koszulę na śmierć. W drugiej połowie czerwca nastąpiło przesilenie choroby. Czuwano nade mną całą dobę. Dzień i noc zmieniali się rodzice oraz bracia Józek i Czesław. Oczy miałem utkwione w jeden punkt. Pewnego dnia, podczas wizyty doktora Szamsztejna (pochodzenia żydowskiego) odkaszlnąłem, a doktor powiedział wówczas do mamy: „Pani go z tamtego świata wyprosiła. Proszę iść do domu, choroba się przesiliła i syn będzie zdrów”.
Choroba tak mnie wycieńczyła, że musiałem się uczyć siadać na łóżku, a potem chodzić po parę kroków dziennie. Na dobre wyzdrowiałem dopiero w sierpniu. W czasie choroby czuwali nade mną również moi bracia. Józek, który czuwając przy mnie, najadł się moich sucharków i ciastek, a po powrocie do domu zachorował. W efekcie przyjechała ekipa służby zdrowia, aby przeprowadzić dezynfekcję naszego mieszkania. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze — na drugi dzień Józek był już zdrowy, bo były to tylko jakieś niedyspozycje żołądkowe. Moja choroba kosztowała rodziców sporo nerwów i zmartwień. Chociaż miałem przerwę w nauce w szkole podstawowej, to jednak choroba mi nie przeszkodziła, ponieważ w pierwszych klasach uczyłem się na ogół dobrze.
Przypisy:
Województwo lubelskie w II RP było nieco większe od obecnego — jego granice sięgały trochę dalej na północny zachód, obejmując również Garwolin, Siedlce i Węgrów.
Dzisiejszy zapis nazwy wsi to „Wólka Kańska”, jednak na przedwojennych mapach figuruje ona jako „Wólka-Kańska” — tak kiedyś zapisywano tę nazwę. Wieś położona jest blisko torów, nieco za połową trasy kolejowej Lublin – Chełm.
Dzisiaj jest to dzielnica Dąbrowy Górniczej.
W 1936 roku były już 32 tysiące.
Ulica Lisa-Kuli w Kowlu nosi dzisiaj imię Ołeha Olżycza — działacza OUN, a ulica Topolowa Ołeksandra Ołesia — jego ojca.
Ksiądz Feliks Sznarbachowski zmarł 10 sierpnia 1931 roku, więc to musiała być jednak wiosna 1931 roku. Ksiądz infułat miał opinię wybitnego organizatora i działacza społecznego. Wielokrotnie był karany przez władze carskie za działalność religijno-narodową. Wybudował kilka kościołów. Wydawał liczne publikacje. W 1905 i 1915 roku z narażeniem życia ratował ludność żydowską w Szarawce koło Płoskirowa i w Ołyce na Wołyniu od pogromów dokonywanych „przez najrozmaitsze partye, bandy i oddziały bolszewików i niebolszewików ukraińskich i moskiewskich” (to jego własne słowa z listu opublikowanego w Kurjerze Warszawskim 26.7.1919 roku). W latach 1920-1921 odbył podróż do USA, gdzie w prasie polonijnej przeciwstawiał się prowadzonej przez niektóre środowiska żydowskie, zniesławiającej kampanii oskarżeń Polaków o dokonywanie krwawych pogromów ludności żydowskiej na Kresach Wschodnich. Jak można przeczytać w książce „Kowel. Przewodnik Historyczny” Eugeniusza Rachwalskiego (Wrocław, 2004): „Pogrzeb zgromadził kilkunastotysięczny pochód ludzi wszystkich wyznań i narodowości ze swoimi duchownymi na czele odprowadzających wielce zasłużonego dla kościoła i miasta kapłana na wieczny spoczynek koło zbudowanego przez niego kościoła”.
Dawna nazwa, dzisiaj: dur brzuszny.