Na ulicy Lisa-Kuli — drugi okres w Kowlu
Na ulicy Topolowej mieszkaliśmy do 1934 roku. Chyba jesienią tegoż roku przeprowadziliśmy się na ulicę Lisa-Kuli (nr 106), do domu również zamieszkanego przez rodziny kolejarzy. Był to dom parterowy, murowany, z białej cegły i mieszkało w nim już tylko sześć rodzin. Mieszkanie nasze składało się z kuchni i pokoju oraz komory i przedpokoju (sieni), a także ganku krytego, zarośniętego dziką winoroślą. Warunki mieszkaniowe nam się wydatnie poprawiły.
Ulica Lisa-Kuli ciągnęła się z zachodu na wschód, od przejazdu kolejowego do wiaduktu (mostu). Na tej ulicy było sześć murowanych budynków po jednej stronie, a trzy po drugiej. Ulica miała około 1,5 km długości i znajdowała się pomiędzy torami z obu stron, przebiegała równolegle do Topolowej na długości od około 300-500 metrów.
Z jednej i drugiej strony naszego domu znajdowały się ogródki — działki, na których mieszkańcy sadzili warzywa i ziemniaki. Tu nasz ogródek był większy. Pomiędzy budynkami znajdowały się komórki, w których przechowywano opał, trzymano trzodę chlewną oraz znajdował się piec do pieczenia chleba i ciasta na święta. Na górze budynku znajdował się strych, na którym suszyliśmy pranie.
Ten okres pamiętam już lepiej. Nadal chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 5. Droga prowadziła przez tory — trzeba było przebiec pod wagonem. Na torach tych, na długości około 120 metrów, stały przeważnie wagony towarowe oczekujące na remont. Do szkoły chodziła również moja siostra, Stanisława. W sumie do Szkoły nr 5 uczęszczało nas już troje. Czesław z kolei uczył się w Szkole nr 1 imienia Mościckiego, która znajdowała się na ulicy Warszawskiej. Naprzeciw naszej Szkoły nr 5 — po drugiej stronie ulicy — znajdował się komisariat policji. Kierownikiem szkoły był pan Niementowski, piłsudczyk. Również jednym z nauczycieli był piłsudczyk, pan Fronik, mężczyzna dość wysoki, ważący około 120 kg. Przez parę lat w drodze do szkoły musiałem czekać na niego, gdyż, aby skrócić drogę do szkoły, również szedł przez tory. Miał zwyczaj opierać się jedną ręka o moje, a drugą o ramiona kolegi i tak musieliśmy mu towarzyszyć. Nauczał matematyki i robót ręcznych. Wiąże się z nim pewien wierszyk, który powtarzał przy nadarzającej się okazji, jeśli trzeba było sprawić komuś lanie, bo się nie uczył lub nie umiał zadanej lekcji. Mówił wtedy: „Jest to sposób całkiem nowy, aby w sposób całkiem zdrowy wpędzać rozum z pięt do głowy”. Po czym kazał oprzeć się o ławkę, następnie naciągał spodnie i uderzał linijką lub czymś podobnym, drewnianym po tyłku parę razy — najwyżej dwa, trzy. Chętnie robił to również na interwencję rodziców.
Trzeba wiedzieć, że wówczas w szkole powszechny był zwyczaj karcenia uczniów na różne sposoby, a mianowicie:
— ciągnięcie za uszy,
— bicie linijką po dłoniach,
— klęczenie na kolanach w kącie klasy,
— ciągnięcie za włosy obok ucha,
— przepisywanie w zeszytach po kilkanaście razy tego samego.
Ze względu na to, że mieszkaliśmy na Kresach, nauka religii była obowiązkowa. Księża również stosowali kary cielesne. Dzieci narodowości ukraińskiej, żydowskiej czy ruskiej korzystały z nauk swoich duchownych — popów i rabinów. Ferie letnie w szkole były od 25 czerwca do 31 sierpnia. Na Święta Bożego Narodzenia oraz Wielkanoc i Zielone Świątki też było wolne, podobnie jak obecnie.
Żyliśmy biedniej niż teraz, ale młodość dzieci była bardziej swobodna. Więcej było możliwości do zabawy na podwórkach oraz gier sportowych. Więcej niż obecnie, w okresie wiosenno-letnim i jesiennym korzystano z gimnastyki i sportu. Modne wówczas były „dwa ognie”. Po szkole, po odrobieniu lekcji, bawiliśmy się najczęściej grając w palanta, w piłkę nożną — poza rejonem naszych domów, w odpowiednich miejscach, na łąkach lub ogrodach jesienią. Niedzielny odpoczynek, oczywiście po powrocie z kościoła, polegał na tym, że chodziliśmy całą rodziną do lasu lub nad rzekę Turię. Mama przygotowywała jedzenie: najczęściej kotlety mielone, chleb, jajka, herbatę i trochę zupy. Rodzice rozmawiali, a dzieci bawiły się w lesie, zbierając kwiaty czy jagody. Kąpaliśmy się w rzece.
Pamiętam, jak pewnego razu, chyba w czerwcu 1935 roku, po deszczu przeszedłem na drugą stronę rzeki przez most kolejowy i wszedłem do wody. Zawsze wchodziłem aż woda sięgała mi piersi, po czym płynąłem do brzegu. Tym razem jednak noga mi się poślizgnęła i wpadłem w dołek, tak że poszedłem pod wodę. Odbiłem się od dna, raz, potem drugi i dopiero za trzecim razem udało mi się wydostać i dopłynąć do brzegu. Przestraszyłem się bardzo i od tej pory mam uraz do wody. Pływam, co prawda, ale niezbyt dobrze i odczuwam opór przed wodą.
Mama dość często posyłała mnie na zakupy do sklepu. Nie lubiłem tego, gdyż często właśnie kiedy bawiłem się z kolegami, mama wołała: „Edziu, pójdziesz do sklepu”. Oczywiście mówiłem, że nie pójdę, ale szedłem, dalej mówiąc, że nie pójdę. Przeważnie wszyscy kupowali na kredyt. Chodziło się z książką, w której sprzedający wpisywał zakupy spożywcze. Po pierwszym regulowało się należności. Bywało nawet i tak, że nie wystarczało na wszystko. Najczęściej jednak musiało być zapłacone, ponieważ nie można było robić długów w kooperatywie Społem. Na dzień 1 września, w żydowskim sklepie spożywczym mieliśmy przeszło 100 zł długu. Było to dla rodziców bardzo dużo. Mama starała się mimo wszystko tak gospodarować, aby dzieci były najedzone i w miarę możliwości ubrane.
Lubiłem okresy świąt, ponieważ nie chodziło się do szkoły i był wolny czas na zabawę. W domu przeważnie piekło się wówczas ciasto: makowce, serniki, ciastka, babki, mazurki. Przygotowywało się z 16 kilogramów ciast. Jeśli nie było świniobicia, mama kupowała szynkę i wędliny w Maciejowie lub w Rożyszczach, mieszkało bowiem tam wielu rzeźników. Z kolei do nas, do Kowla, zjeżdżała Warszawa, również w celu zrobienia zakupów na święta. Trzeba pamiętać, że Wołyń — zwłaszcza południowy — posiadał bardzo dobrą ziemię, a co za tym idzie żywność w stosunku do innych województw, zwłaszcza centralnych i zachodnich, była tania.
Przykładowe ceny w tamtych czasach wyglądały następująco: bułka — 5 groszy, jajko — 2-3 grosze, 1 kg cukru — 1 zł, 1 kg chleba — 25 groszy(1).
Tak upływała nam młodość — chociaż skromnie, to jednak wesoło i radośnie. Na święta rodzice zawsze starali się kupić coś nowego z ubrania i obuwia. Na co dzień chodziliśmy czysto i schludnie, o co starała się nasza matka. Jeżeli brak było pieniędzy na nowe rzeczy, to cerowało się lub wstawiało łaty do spodni, aby przyzwoicie wyglądać. Rodzice nie mieli tyle pieniędzy, co ludzie obecnie, ale nie narzekali tak, jak teraz jest to nagminne(2). Wówczas niemal nikt nie posiadał po pięć czy sześć par butów czy ubrań. Moim rodzicom z pewnością nie było łatwo nakarmić, ubrać i posłać do szkoły czworo dzieci.
Czesław, mój najstarszy brat, sprawiał wiele kłopotów rodzicom. Był dobrze rozwinięty fizycznie, zdolny i samodzielny. Nie uczył się jednak systematycznie w szkole. Uczył się tylko w drugim półroczu, aby zdać do następnej klasy. Najgorzej było w Szkole im. Mościckiego. Ojciec był wzywany do kierownika szkoły, pana Bary, który mówił mu: „Zdolny chłopak, ale się nie uczy”. Chodził na wagary, sprzedawał książki, nawet i ubranie, a na wszystko to zawsze miał wytłumaczenie. Dlatego też często dostawał od ojca lanie. Pamiętam, było to chyba w 1934 roku, ojciec zamknął go w pokoju, a sam poszedł na wywiadówkę. Czesław prosił Stasię, aby mu otworzyła drzwi, co uczyniła, gdyż wiedziała, że jej to ujdzie płazem, ale nie nam — chłopakom. Kiedy trzeba było iść do szkoły, rano, to on siedział na dachu domu i polował na cudze gołębie. Dlatego ojciec przeniósł go do Szkoły nr 5, która była bliżej domu, przez co można było go częściej kontrolować. W 1935 roku ukończył tę siedmioklasową podstawówkę. Pamiętam, że po ukończeniu szkoły stawił się na komisję wojskową, a ojciec chciał go wysłać do Konina do Szkoły Małoletnich(3), ale jakiś drobiazg stanął na przeszkodzie, prawdopodobnie dwa zęby dziecięce. Ostatecznie poszedł do Szkoły Budowlanej w Krzemieńcu. Nauka tam trwała jesienią i zimą, a wiosną i latem odbywała się nauka praktyczna. Na praktyki przyjeżdżał Czesław do Kowla, gdzie pracował przy budowie Kościoła-Pomnika(4). Nauka tam trwała bodajże cztery lata(5), więc ukończył ją na wiosnę 1938 roku. W tym samym roku rozpoczął samodzielną pracę przy budowie — najczęściej szkół i domów ludowych — czym zajmował się aż do wybuchu wojny. Jednocześnie odbywał naukę korespondencyjną na technika budowlanego (szkoła w Chełmie). W każdym razie, po ukończeniu szkoły w Krzemieńcu, mógł prowadzić samodzielnie mniejsze prace budowlane. Pracując przy budowie kościoła w Kowlu, Czesław przyniósł dwa gołębie, tak zwane pocztowe, które się nam rozmnożyły i już ja ich pilnowałem.
W 1935 roku, drugi z moich braci — Józef — kończy szkołę podstawową. Mama namawiała go usilnie, aby uczył się na księdza, na co on odpowiedział: „Złodziejem będę, bandytą, a na księdza uczyć się nie będę”. Skutek był taki, że uciekł z domu, a ja mu nosiłem jedzenie. Po paru dniach, mama złamała się i powiedziała, aby wrócił. Po powrocie powiedział, że pójdzie do Krzemieńca, tam gdzie Czesław. I tak się stało. Rodzicom było jednak bardzo ciężko, bo za szkołę w Krzemieńcu trzeba było płacić po 50 zł rocznie od każdego ucznia. To był dla nas duży wydatek, a dodatkowo dochodziły jeszcze koszty odpowiedniego ubrania.
Józek mówił rodzicom, że po skończeniu szkoły nie będzie pracował jako budowlaniec, lecz będzie pisał artykuły, książki itp. Muszę stwierdzić, że w tym kierunku miał zdolności. Od najmłodszych lat bardzo dużo czytał, nawet do tego stopnia, że robił to wieczorami przy świetle księżyca. Trzeba dodać tutaj, że w tamtych czasach nie mieliśmy światła elektrycznego, lecz lampy naftowe. Dla wyjaśnienia podaję też, że znajomi po rozmowie z Józkiem często stwierdzali „Nie chcę być złym prorokiem, ale on wam długo nie będzie się chował, bo on na swoje lata jest za mądry”.
Pamiętam, że Józek przyjechał z Krzemieńca na ferie zimowe, tj. Święta Bożego Narodzenia 1938 roku. Kiedy nadszedł czas odjazdu do szkoły, mówił mamie, że tak mu się nie chce jechać. Przejeżdżając pociągiem koło domu, dość długo machał do nas ręką. Niestety, to było jego ostatnie pożegnanie. Chyba gdzieś pod koniec stycznia 1939 roku poszedł na zabawę w Krzemieńcu i w drodze powrotnej przeziębił się. Otrzymaliśmy telegram, aby przyjechać, bo Józek jest chory.
Wyruszyli rodzice i Czesław, ale w połowie drogi mama kazała ojcu wracać, gdyż był po zawale. Pamiętam, że w środę przyjechali do szpitala w Krzemieńcu, a Józek miał dyfteryt(6) — zakażone gardło. Starano się go ratować, ale wtedy nie było antybiotyków. I z czwartku na piątek, chyba po północy, zmarł — 2 lutego 1939 roku. W sobotę został pochowany na cmentarzu w Krzemieńcu, a w niedzielę wieczorem mama powróciła z Czesławem do domu. Chyba w czerwcu, ja i Stasia razem z rodzicami byliśmy odwiedzić jego grób oraz został wtedy zamówiony nagrobek.
Trzeba stwierdzić, że Józek był zdolny i dobrze się uczył. Z pewnością spełniłby to, co obiecał mamie. Z Krzemieńca mama przywiozła cały szereg wierszy pisanych przez niego. Na pewno pisywałby i artykuły czy książki. Był chłopcem wysokim (182 cm), szczupłym, spokojnym. Ustępował wszystkim, ale od czasu do czasu był bity przez swoich rówieśników oraz łobuzów. Czesław lubił go i kochał.
W trupiarni, do której poszli rankiem, poleciał jak długi — tak mi mama opowiadała. Po śmierci brata był smutek i żal w naszym domu. Baliśmy się o ojca, że może nie przeżyć tego ciosu. Jednak on zniósł to mężnie. Z rodzeństwa została nas tylko trójka.
W 1938 roku na wiosnę, przy pracy zachorował ojciec. Pracował wówczas nadal w kuźni parowozowni. Po prostu zasłabł przy pracy, więc zabrali go do szpitala w Kowlu. Potem przewieziony został do szpitala w Brześciu na dalsze leczenie. Wtedy mówiono, że to skrzep krwi, ale to był zawał. Do pracy nie mógł już wrócić i w lecie został emerytem. Ja w tym czasie kończyłem 7 klasę Szkoły Powszechnej nr 5 w Kowlu. W związku z przejściem ojca na emeryturę powodziło nam się coraz gorzej. Ale na szczęście wkrótce Czesław skończył szkołę budowlaną i zaczął pracować, a zarabiał nieźle.
W Kowlu mieszkała też ciocia Fela — rodzona siostra matki, która w 1938 roku wyszła za mąż za plutonowego rezerwy Józefa Kowalskiego. Ciocia Fela pracowała u mecenasa Greka jako gospodyni. Był on wdowcem, a zarabiał nieźle, gdyż był znanym adwokatem. Ciocia miała swój pokój i mieszkała u pana Greka. Pracowała u niego chyba od około 10 lat, kiedy otrzymała od niego większą sumę pieniędzy na założenie jadłodajni, w uznaniu za wiele lat uczciwej i sumiennej pracy.
Jesienią wynajęła u Żyda kilka pokoi i założyła jadłodajnię „Felicja”, gdzie serwowała obiady dla ludzi zamożnych. Na obiady przychodzili księża, nauczyciele, oficerowie, inżynierowie. Obiad kosztował 1 złoty. Oczywiście, ja również pracowałem u ciotki, aby trochę zarobić. Moim zadaniem było m.in. noszenie wody. Kilka razy dziennie musiałem przynieść ze dwadzieścia wiader. Miałem wówczas już 14 lat. Wiadra były duże, a najgorsze dla mnie było to, że wstydziłem się tego noszenia. Patrzyłem, aby tylko nie spotkać kogoś ze znajomych. Następnie chodziłem po zakupy — mięso, jarzyny i owoce — razem z kucharką, panią Sztubecką, do której ciocia nie miała zaufania, ponieważ ta ją oszukiwała. Na rynku wówczas było wiele sklepów z mięsem, a Żydzi wręcz ciągnęli mnie do nich za rękę. Był wybór i można się było targować, a ja nauczyłem się tam kupować dobre mięso, z czego ciocia była bardzo zadowolona. W czasie wydawania obiadów, obsługiwałem z kolei szatnię, podając kapelusze, laski, parasole lub płaszcze, gdzie dostawałem za to 10, 20, a czasami i więcej groszy. U cioci miałem również całodzienne wyżywienie. Wracając do domu wieczorem, przynosiłem też wiadro pomyj i obierki, bo mama trzymała świnie, które po takim jedzeniu rosły bardzo szybko. Do domu od ciotki miałem 3,5 km, zatem było co dźwigać. Musiałem zacząć pracować w wieku 14 lat i miałem w związku z tym rok przerwy w nauce. Ciocia również starała się przez cały czas nam pomagać. Najwięcej korzystali na tym Stasia i Czesław, natomiast my z Józkiem niewiele, ponieważ byliśmy nieśmiali.
Wiosną 1939 roku przygotowywałem się do egzaminu do Gimnazjum Mechanicznego w Kowlu i w związku z tym otrzymywałem korepetycje. Jednocześnie nadal pracowałem u cioci. Korepetycje odbywały się grupowo, w godzinach poobiednich przez około 2-3 godziny dziennie. Przygotowywał nas uczeń 4 klasy Gimnazjum Drogowego. Muszę przyznać, że był bardzo wymagający, a wynik był taki, że w lipcu zdałem egzamin, z czego rodzice byli bardzo zadowoleni. Wówczas myślałem, że po skończeniu gimnazjum będę pracował na kolei jako pomocnik maszynisty, prowadząc pociągi i dobrze zarabiając. Tak sobie wówczas myślałem, ale już nadciągały groźne chmury z zachodu i sytuacja polityczna w kraju stała się napięta. Niemcy żądali od Polski korytarza do Prus. Część wojsk naszej 27 Dywizji została wysłana na zachód(7). Ale przedstawiciele Rządu Polski wraz z ministrem Beckiem mieli nadzieję, że do wojny nie dojdzie.
W 1939 roku przenieśliśmy się z ulicy Lisa-Kuli na ulicę Limanowskiego, ponieważ ojciec dostał pracę jako emeryt w Domu ZZK jako dozorca — tu otrzyma-liśmy mieszkanie, tj. pokój i kuchnię oraz duży przedpokój. Dom ZZK tj. Związku Zawodowego Kolejarzy mieścił się w dużym, drewnianym budynku, który składał się z dużej sali, sceny, pomieszczeń w dolnej części z boku budynku, a także biblioteki i pokoi kancelaryjnych. Wzdłuż przebiegał korytarz, część mieszkaniowa, a w ostatnim pokoju mieścił się Związek Zawodowy Budowlanych. Z tyłu była ubikacja i dwie komórki na opał.
Czasy wojny
Sytuacja była bardzo napięta, bo Hitler od przedłożonych naszemu rządowi warunków nie odstępował. Jako harcerz stawiłem się do dyspozycji drużyny, gdzie w dniu 30 sierpnia otrzymałem zadanie, aby roznosić powiadomienia mobilizacyjne w dniach 30 i 31 sierpnia.
Na ulicach panował już gorączkowy ruch, widać było przygotowania do wojny. Oklejano szyby paskami na „X”, a ludność miejska i młodzież kopała rowy przeciwlotnicze. Wujek Kowalski już został zmobilizowany i pojechał z 50 Pułkiem Piechoty na zachód jeszcze w połowie sierpnia. Ciocia Fela została zatem sama, a ja już mniej pomagałem, bo przecież szykowałem się do gimnazjum.
Pamiętam 1 września — piątek, dzień ciepły i pogodny, niebo bez chmur. Około godziny 7:30 nadleciały samoloty, które zbombardowały Drugi Kowel, tj. okolice wzdłuż ulicy Topolowej, dzielnicę domków jednorodzinnych na piaszczystej ziemi oraz okolice przejazdu kolejowego. W tym dniu były już pierwsze ofiary — zginęły dwie siostry Migasówny, a nowy, piętrowy dom Żyda Gitli został uszkodzony. Dlaczego zbombardowano akurat tę dzielnicę? Prawdopodobnie dlatego, że w czasie pierwszej wojny w tym rejonie znajdowała się prochownia.
Stało się! Liczyliśmy na pomoc Anglii i Francji, ale nadaremnie. Co prawda wypowiedzieli wojnę Niemcom, ale do działań wojennych nie przystąpili. Ja natomiast dostałem zadanie ochrony stogów siana, które były przygotowane na ulicy Łuckiej, niedaleko wiaduktu. W dniu 2 września zatrzymałem dywersanta niemieckiego, którego oddaliśmy w ręce wojska.
Prawie codziennie pojawiały się samoloty zwiadowcze, ale bombardowań większych nie było. Dopiero 11 września nadleciało może z dziesięć sztukasów nad Kowel. Spóźnili się jednak, gdyż przez miasto zdążyło już przejechać około 15 samochodów osobowych wiozących członków rządu, którzy opuścili Warszawę(8).
Muszę stwierdzić, że przez miasto zaczęło napływać coraz więcej ludzi i wojska. Mama gotowała kawę i herbatę, a kobiety korzystały z usług osobistych oraz śniadań. Pamiętam, że mama zarobiła na tym około 100 zł. Niemcy zajęli już pół Polski i ciągle posuwali się naprzód. Żołnierz polski krwawił i mężnie bronił swojej ojczyzny. Trzeba pamiętać, że V kolumna działała znakomicie na korzyść Niemiec — wszędzie byli szpiedzy niemieccy. Zaczęły się naloty na Kowel, bombardowano transporty kolejowe i inne obiekty. Dochodziły nas już słuchy, że Niemcy i ich żołdacy mordują mężczyzn i ludność polską. Bo trzeba pamiętać, że bombardowali nie tylko obiekty i wojsko, ale również, ciągle i systematycznie, uciekającą na wschód ludność polską.
Wówczas to ojciec postanowił, że pojedziemy na wioskę, bo miasto jest niebezpieczne. Był chyba 13 września, kiedy wyjechaliśmy furmanką do wioski Zielona. Zabiliśmy świnię, zabraliśmy ze sobą ubrania oraz trochę pościeli i w czwórkę, tj. ojciec, mama, Stasia i ja, pojechaliśmy furmanką z Zielonej około 40 kilometrów w okolice Kisielina, gdzie ojciec miał kuzynkę, u której się zatrzymaliśmy. Tam, po kilkudniowym pobycie, ojciec zdecydował, że on i ja musimy uciekać na wschód. Ojciec powiedział, żebyśmy szli w stronę Szepetówki(9), bo tam mieszkają Polacy i krzywdy nam nie zrobią. Ojciec podjął taką decyzję, ponieważ dochodziły słuchy, że Niemcy mordują wszystkich mężczyzn.
Wyruszyliśmy chyba 17 września rano, ale wkrótce zacząłem mówić do ojca: „Po co my tam idziemy i jak tak można zostawiać same mamę i Stasię?”. Jednak on umyślił inaczej, mówiąc do mnie: „Jedź do domu i zobacz, czy jest do czego wracać”. Jeszcze tego samego dnia, pod wieczór przyjechałem do naszego domu rowerem. W Kowlu było bardzo dużo naszego wojska, które opuszczało miasto. Przenocowałem w domu, ale około godziny 4:30 usłyszałem pojedyncze strzały. Zrobiło się już widno, ale była mgła. Wsiadłem na rower i wyjechałem w drogę powrotną. Przejeżdżając koło częściowo zniszczonego przez bombardowanie młyna Armarnika, zobaczyłem następujący widok: oto cywilne osoby z czerwonymi opaskami na rękach(10) rozbrajały żołnierzy polskich i wówczas zobaczyłem po raz pierwszy żołnierzy radzieckich — w szarych płaszczach, owijaczach, czapkach ze szpicem na środku i z workami na plecach.
Byłem wstrząśnięty tym widokiem. Z początku chciałem bronić rozbrajanych polskich żołnierzy, ale na szczęście zjawił się Żyd — szewc i chwycił mnie za rękę, mówiąc: „Co ty chcesz robić?”. Powiedział, że Polski już nie ma i pokazał mi plakat na budynku, mówiący, że żołnierz radziecki wyzwala ziemie ukraińskie, że kapitalistyczny, burżuazyjny rząd polski przegrał wojnę itd. Byłem jakby w transie albo we śnie: co to znaczy, to nieprawda, że Polski już nie ma! Żyd starał się wytłumaczyć mi, jak potrafił, ale to do mnie nie docierało. Nie chciał mnie puścić, powie-dział: „Widzisz, że jest strzelanina, poczekaj trochę, potem pojedziesz”.
Po pół godzinie puścił mnie i pojechałem na ulicę Warszawską, ale przy dojeździe do Komisariatu Policji stwierdziłem, że nikogo tam nie ma. Naprzeciw szkoły zobaczyłem leżące na ziemi popiersie prezydenta Mościckiego. Zauważyłem również rozbrojonych, rannych żołnierzy prowadzonych przez milicję z czerwonymi opaskami i żołnierzy radzieckich.
Ten przykry dla mnie widok przekonał mnie jednak w końcu, że przegraliśmy wojnę. Dla wyjaśnienia podaję, że po nieudanych rozmowach, prowadzonych przez Francję, Anglię i Polskę ze Związkiem Radzieckim, nie doszło do porozumienia(11). Rząd Polski nie zgodził się na przemarsz wojsk i pomoc radziecką. Wówczas 23 sierpnia Ribbentrop i Mołotow zawarli tajną umowę, w myśl której Niemcy zajmują Polskę do Bugu, a pozostałe tereny wschodnie, takie jak Wileńszczyzna, województwa Nowogródzkie, Poleskie, Wołyńskie, Tarnopolskie, Stanisławowskie i Lwowskie zajmują Rosjanie. Zgodnie z postanowieniami tej umowy wojska Związku Radzieckiego, posuwając się na zachód, zajęły te tereny.
Ja tymczasem dojechałem szczęśliwie do Zielonej, tj. 5 km od Kowla i wjechałem w lasy „zadybskie”(12). Było chyba już około godziny 8:30, a może 9:00 rano, mgła ustąpiła i był pogodny dzień wrześniowy. Być może był wówczas 18, a może 19 września, ale mniejsza o to. Zostałem zatrzymany przez żołnierzy, którzy pytali, skąd jadę i co nowego. Powiedziałem, że w Kowlu nie ma wojska polskiego, że miasto zostało zajęte przez bolszewików, ale wtedy zjawił się podporucznik, który mnie zwymyślał, że rozsiewam fałszywe wiadomości. Wówczas odpowiedziałem: „Panie poruczniku, proszę mnie nie ubliżać — jestem harcerzem!”. Wówczas było to bardzo dumne i szlachetne, „polegaj jak na Zawiszy”. Nawiasem mówiąc, muszę stwierdzić, że całe społeczeństwo polskie było wówczas patriotyczne i w tym duchu wychowane. Widocznie słowa te oraz mój stan ducha przekonały go. Zarządził zbiórkę kompanii (a była to kompania łączności, co rozpoznałem po sprzęcie i taborze). Żegnając się z żołnierzami, powiedział:
— Żołnierze, dziękuję Wam za służbę, spełniliście swój żołnierski i patriotyczny obowiązek, za co Wam bardzo dziękuję. Ukraińcy i Żydzi są wolni.
— A my, Polacy? — odezwali się żołnierze.
— Wy zrobicie to, co Wam serce i rozum dyktuje. Szefie, dajcie „rozejść się”
i wykonujcie ustalone zadania.
Byłem przy tym, bo zbiórka odbyła się w lesie, przy drodze. Zatrzymałem się jeszcze, parę minut przyglądając się żołnierzom, a jednocześnie chciałem chwilę odpocząć. Nagle usłyszałem dwa strzały z pistoletu. Pobiegłem w głąb lasu i zobaczyłem jak leżał na ziemi mój podporucznik. Z jego skroni płynęła krew, nie żył już, otoczony swoimi żołnierzami, którzy szanowali go i kochali. Jak na jeden dzień, to było dla piętnastoletniego chłopca bardzo dużo.
Uczciłem razem z żołnierzami pamięć dowódcy przez przyjęcie postawy zasadniczej i pochyleniem głowy oddałem obrońcy Ojczyzny ostatni hołd. Takich jak on, nie mogących się pogodzić z utratą wolności i ojczyzny, zapewne było wielu. Ze smutkiem w sercu wsiadłem na rower i pojechałem do Kisielina na wieś do rodziców.
Po 21 września powróciliśmy we czworo do Kowla, do domu. Nie wiedzieliśmy, co z Czesławem, który się wyprowadził i pracował w Kamieńcu Koszyrskim(13) przy budowie domu ludowego. Jednak i on, po wielu trudach, powrócił do domu w ostatnich dniach września lub pierwszych października.
Tutaj chciałbym się jeszcze cofnąć do pierwszej dekady września. Przez Kowel przewinęło się bardzo dużo ludzi z zachodniej i centralnej Polski. Pamiętam jak dziś, ojciec mnie zabrał i powiedział: „Chodź, zobaczysz” — a było to chyba 4 lub 5 września — „będzie przemawiała Wanda Wasilewska”. Rzeczywiście mówiła bardzo przekonywająco, trafiając do serca, powiedział i wiersz poeta Lucjan Szenwald. Był również Włodzimierz Sokorski(14) z żoną. Byli w naszym domu ZZK i inni działacze PPS i ZZK, których już nie pamiętam.
Przypisy
Czy były to wysokie czy niskie ceny w relacji do ówczesnych zarobków? Za najniższą pensję — robotnika torowego — można było kupić 280 kg chleba. Ze swojej pensji kowala-ślusarza, Stanisław Waryszak mógł nabyć 460 kg chleba. Z kolei kierownik szkoły mógł go kupić 680 kg. Dla porównania, średnia cena kilograma chleba w 2005 roku wynosiła 2,5 zł, a w kwietniu 2023 roku 7,07 zł. Z wynagrodzenia minimalnego zatem mogliśmy nabyć 263 kg chleba w 2005 roku, a w 2023 roku 383 kg. Dyrektor szkoły w 2023 roku mógł kupić 814 kg chleba (wg mediany wynagrodzeń). To oznacza, że dopiero z końcem w pierwszej dekady lat 2000 dogoniliśmy przedwojenną Polskę pod względem siły nabywczej w chlebie. Jeśli jednak porównany siłę nabywczą w jajkach, to jest jeszcze gorzej. W 2023 roku, wynagrodzenie minimalne pozwalało ich zakupić 2906 (średnia cena 0,93 zł), podczas gdy robotnik torowy z 1939 roku mógł sobie pozwolić na 2800 jaj. Wniosek jest prosty: o ile znacznie staniały na przestrzeni lat różne towary przemysłowe, np. odzież czy samochody, to pod względem siły nabywczej w żywności nie odbiegamy współcześnie jakoś szczególnie od realiów lat 30. Główną różnicą jest to, że zazwyczaj mamy mało dzieci, a kobiety pracują znacznie częściej niż przed wojną.
Tutaj z mojej strony potrzebna jest polemika. Wspomnienia były pisane w latach 80. Odnosząc się do zanotowanych wcześniej cen i zarobków, to mamy w latach 30 zakres siły nabywczej od 280 do 1200 kg chleba, a przecież to były tylko zawody niższej i średniej klasy. Tymczasem w 1989 roku za średnie wynagrodzenie można było kupić już tylko 195 kg chleba! Było wtedy — licząc w produktach podstawowych — tak ze dwa-trzy razy biedniej niż w latach 30, więc narzekania były moim zdaniem jak najbardziej uzasadnione (i poniekąd doprowadziły zresztą do upadku niewydolnego gospodarczo państwa socjalistycznego) — TW.
Szkoła Podoficerów Piechoty dla Małoletnich Nr 1, utworzona w 1928 roku, działała do wybuchu II wojny światowej.
Chodzi o Kościół św. Stanisława w Kowlu, pełna nazwa: Kościół pw. Pomnik Krwi i Chwały św. Stanisława Biskupa Męczennika. Inicjatorem oraz prezesem komitetu budowy kościoła był wspomniany wcześniej ksiądz infułat Feliks Sznarbachowski, który w latach dwudziestych udał się do Stanów Zjednoczonych, gdzie zebrał 20 tys. dolarów w datkach od Polonii Amerykańskiej na budowę kościoła. Po śmierci ks. Sznarbachowskiego w 1931 roku pieczę nad przedsięwzięciem przejął ks. Tokarzewski zamordowany w 1941 roku przez NKWD. Pierwsze nabożeństwa w kościele św. Stanisława odbyły się w 1935 r., ale prace budowlane wciąż trwały. Wstrzymano je wraz z początkiem wojny. Podczas bombardowania miasta kościół został częściowo uszkodzony. Na początku lat 60. ogołocony kościół ostatecznie rozebrała władza radziecka, a cegła z niego została wykorzystana m.in. do rozbudowy więzienia NKWD w mieście.
Nieścisłość w datach: albo szkoła w Krzemieńcu była jednak trzyletnia, albo Czesław ukończył szkołę podstawową w 1934 roku — TW.
Dyfteryt, dzisiaj nazywany błonicą, to ciężka choroba powodowana przez bakterie moczugowca błonicy. Bezpośrednim bodźcem, który wywołuje chorobę jest toksyna błonicza wytwarzana przez bakterie. W terapii stosuje się antybiotyki, ale ważne jest również podawanie antytoksyny.
27 Dywizja Piechoty stacjonowała w województwie wołyńskim, z siedzibą dowództwa w Kowlu. Dowódcą w 1939 roku był gen. bryg. Juliusz Drapella. W kampanii wrześniowej dywizja wchodziła w skład Armii „Pomorze”.
Być może to był 8 września, gdyż wg źródeł historycznych to wtedy prezydent Mościcki opuścił podwarszawską rezydencję i udał się do Ołyki na Wołyniu, a trasa przejazdu mogła przebiegać przez Kowel. Natomiast premier Składkowski już 7 września przeniósł się do Łucka (również mógł jechać przez Kowel). Możliwe jest również, że 11 września jechał tamtędy Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych, gdyż marszałek Śmigły-Rydz 7 września przeniósł się do Brześcia, o który toczyły się później walki w dniach 14-17 września, czyli musiał go opuścić wcześniej. 17 września wszyscy oni opuścili Polskę i udali się do Rumuni, gdzie zostali internowani.
Około 200 kilometrów na południowy wschód.
Były to uzbrojone grupy ukraińsko-żydowskie.
Koncepcja przemarszu została wysunięta przez marsz. Klimenta Woroszyłowa 14 sierpnia 1939 roku podczas trójstronnych brytyjsko-francusko-sowieckich rozmów sztabowych prowadzonych w Moskwie. Zgodnie z jej założeniami władze Rzeczypospolitej miały umożliwić przemarsz Armii Czerwonej (przez Wileńszczyznę i Małopolskę Wschodnią) w przypadku działań wojennych prowadzonych przeciwko Niemcom, gdyż był to jedyny sposób na włączenie się niegraniczącego bezpośrednio z III Rzeszą Związku Sowieckiego do wojny. Pomimo nacisków Paryża i Londynu władze RP nie przystały na żądanie, podając 20 sierpnia następujące uzasadnienie:
• wkroczenie Armii Czerwonej nie jest jednoznaczne z jej przystąpieniem do działań wojennych;
• zgoda oznaczałaby rozpoczęcie faktycznej okupacji części ziem polskich wobec braku możliwości kontrolowania sowieckiej administracji wojskowej i cywilnej;
• państwo polskie zostałoby całkowicie uzależnione od politycznej woli Moskwy;
• wojska sowieckie pozostałyby na stałe na polskim terytorium.
[Źródło: ipn.gov.pl]Na mapie: Las Zadybszczyzna.
Dzisiaj istniejący pod nazwą Kamień Koszyrski, wygląda na to, że w przedwojennej Polsce stosowano obie nazwy zamiennie. Na mapie z pochodzącego z 1935 roku polskiego przewodnika po Polesiu znajdujemy Kamień Koszyrski, jednak we wspomnieniach ludzi przywoływana jest często właśnie nazwa „Kamieniec”.
Członek Komunistycznej Partii Polski — nielegalnej w II Rzeczypospolitej. W późniejszym okresie oficer w Polskich Siłach Zbrojnych w ZSRR, w czasach PRL minister kultury i poseł na Sejm.