27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK - ciąg dalszy
Dotarliśmy na Polesie, w Lasy Szackie. Nowym dowódcą batalionu został por. „Bratek”(1). Niestety, również tutaj Niemcy nie dawali nam odpocząć. W pierwszych dniach maja zaatakowali nas natomiast Węgrzy. Walka toczyła się w lesie. Tak się stało, że zostaliśmy razem z porucznikiem „Bratkiem” nieco na uboczu boju. Drogą jechały czołgi, a my staliśmy w krzakach. Por. „Bratek” nie zezwolił na ich zaatakowanie, gdyż było nas zbyt mało. Wycofaliśmy się bokiem, wzdłuż linii wąskotorowej, a potem w głąb lasu. Pamiętam, że nasz dowódca mówił: „Nie bójcie się chłopcy, ja was wyprowadzę, tylko spokojnie”.
Przemarsze przez bagna odbywały się nocą. Niemcy mieli obsadzone bunkrami wszystkie drogi. Kiedy idzie parę tysięcy chłopa, to powstaje wrażenie szumu. Szukali nas zatem z powietrza, a potem ostrzeliwali bagna. Również bagna były niebezpieczne, obfitowały w zdradliwe miejsca, gdzie można było pójść na dno. W Lasach Szackich operowały również inne, mniejsze oddziały partyzantki radzieckiej, m.in. brygada płk. Bujnowa.
Przez jakiś czas mieliśmy trochę spokoju, dochodziliśmy do siebie, ale z żywnością było bardzo krucho. Pamiętam, że któregoś dnia pluton żołnierzy uciekł, prawdopodobnie w okolice Kowla. Coś było nie tak również z plutonem żandarmerii, jednak dokładnie nie pamiętam. Początkowo plany były takie, aby przejść przez front na jego tyły. Rozkazy zostały jednak zmienione.
Był początek maja 1944 roku. Ciepło, zielono, tylko że dokuczały nam głód, wszy, a także niemiłosiernie tnące komary. Do Lasów Szackich przybył liczący około 1,5 tys. ludzi oddział partyzantki radzieckiej „Iwanowców”. Zaczęło się robić ciasno, a Niemcy zaczynali się nami coraz bardziej interesować.
W drugiej połowie maja, kpt. „Garda”(2) przechodzi przez front na stronę sowiecką. Mjr Żegota z pozostałymi oddziałami przechodzi przez tor Kowel – Brześć na Lubelszczyznę. Ja wraz z paroma innymi kolegami zawieruszyliśmy się podczas ataku Niemców wspieranych przez wozy pancerne. Udało mi się odskoczyć w bagna nie przyjmując boju. Tam przesiedzieliśmy do nocy, a rano już nie było naszych oddziałów, które sobie poszły.
Było nas trzech. Jeden z Warszawy, a drugi spod Lubomla, z czyrakiem na szyi obwiązanej bandażem i ja. Automatycznie objąłem dowództwo nad grupą. Ustaliliśmy, że idziemy za naszą dywizją. Rano wyruszyliśmy w kierunku wioski, gdzie najedliśmy się do syta barszczu szczawiowego i ziemniaków oraz dostaliśmy parę jajek. Trafiłem na ślad przemarszu naszych oddziałów. Przed nami była szosa, za którą powinny być tory kolejowe.
Zbliżaliśmy się do szosy zarośniętej drzewostanem do 2 metrów wysokości. Obserwując szosę, zauważyłem, że co kilka minut przejeżdżają Niemcy z bronią gotową do strzału w samochodzie patrolowym. Wysłałem kolegę z bandażem, aby zbliżył się do szosy i stwierdził jak wygląda druga strona. Z mojego punktu widziałem, że z lewej strony rozciągają się bagna, a z prawej las. Zanosiło się na deszcz. Kolega z obandażowaną szyją wrócił po kilku minutach i powiedział, że to jest dobre miejsce na przekroczenie szosy. Droga na tym odcinku była usytuowana dość wysoko, tak że nie było widać drugiej strony, a jedynie drzewa.
Pierwszy wyskoczył Warszawiak, drugi ten z bandażem, a ja zamykałem i ubezpieczałem przeskok. Gdy stanąłem na szosie, zauważyłem, że bagno po drugiej stronie ciągnie się na przestrzeni około 100 metrów, przy szerokości 25 metrów. Z prawej strony usłyszałem szum nadjeżdżającego samochodu. Szybka decyzja: naprzód, do wody. W prawą stronę, do zakrętu, było około 400-450 metrów. Przy przechodzeniu przez bagno, Warszawiak stanął na kępce — zdążyłem go szarpnąć i pchnąć do przodu. Krzyknąłem: „Szybciej, do krzaków”, podczas gdy warkot samochodu stawał się coraz głośniejszy. Zdążyliśmy tylko wyskoczyć z bagna i paść za krzakami. Odwróciłem się do szosy i zauważyłem przejeżdżający patrol. Wydawało mi się, że coś zauważyli — pewnie ruch wody — ale nie zatrzymali się, tylko zwolnili i pojechali dalej. Udało się!
Po paru minutach odpoczynku postanowiłem, abyśmy szli dalej, w prawo. Po przejściu około 400 metrów zauważyłem ślady i stwierdziłem, że musiała tędy przechodzić nasza dywizja. Wydawało mi się, że jest niedaleko do torów. W czasie dnia niemożliwe było, aby podejść w ich pobliże, gdyż odbywał się na nich ruch pociągów oraz umieszczone były co kilka kilometrów bunkry. Wtedy lunął deszcz, który utrzymywał się około pół godziny, po czym chmury przeszły i wyszło słońce. Okazało się, że do torów mieliśmy jednak około 5 kilometrów. Po dwóch godzinach, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, podeszliśmy skrycie na odległość około 500 metrów do torów i rozpocząłem obserwację. Jak tylko się ściemniło, postanowiłem podejść pod osłoną nocy pod tory, po czym przejść na drugą stronę. Wybrałem takie miejsce, w którym po drugiej stronie rósł gęsty las. Do przeskoku przez tory zebraliśmy się, gdy było już całkiem ciemno. Kiedy je przekraczaliśmy, obandażowany kolega potknął się o druty umieszczone przy torach. Podniosłem go i już bez przeszkód dotarliśmy do lasu po drugiej stronie. Byliśmy zmęczeni i zmoknięci, jednak wiedzieliśmy, że nasze ubrania wyschną w trakcie marszu. Dlatego postanowiłem iść i oddalić się od toru gdzieś z 8 kilometrów. Nie kładliśmy się do spania, tylko czekaliśmy do rana. Po 2-3 godzinach zaczęło świtać, a niebo było pogodne po deszczu, który padał po północy.
Kiedy było już dobrze widno, postanowiłem, że udamy się jeszcze dalej od torów i dopiero tam odpoczniemy. Po przejściu około 4-5 km, zatrzymaliśmy się i rozpaliliśmy ognisko z suchego drewna tak, aby nie było widać dymu. Rozebraliśmy się i zaczęliśmy suszyć ubrania oraz pozbywać się wszy z bielizny. Była chyba godzina 7 lub 8 rano, gdy usłyszeliśmy niemieckie głosy. Tym razem nikogo nie wysyłałem na zwiady, lecz sam poszedłem i przekonałem się, że to niemieccy żołnierze przyjechali po drewno do lasu. Zarządziłem odskok głębiej w las, ale już bez paniki.
Postanowiliśmy iść dalej. Wyszliśmy z lasu. Przed nami była wioska, a z lewej strony tory kolejowe. Po przejściu około 150 metrów drogą lekko pod górę, usłyszałem serię z karabinu maszynowego. Krzyknąłem: „W prawo, do krzaków, zygzakiem!”. Udało nam się szczęśliwie przebiec ten stumetrowy odcinek. Okazało się, że to z oddalonego o 2,5 km bunkru przy torach musieli nas dojrzeć Niemcy. A mnie się zdawało, że odeszliśmy już ponad 6 kilometrów od torów. Po zorientowaniu się w terenie, ruszyliśmy dalej. Natknęliśmy się na chłopa, który orał pole. Zbliżyłem się do niego i zagaiłem rozmowę. Okazało się, że był to dobry człowiek, choć Ukrainiec. Rozmawiałem z nim po rosyjsku (jako jedyny z naszej trójki znałem rosyjski i ukraiński). Powiedziałem mu, że niedługo przyjdą nasi i aby się nie poddawać Niemcom. Dostałem od niego na drogę pół kilograma chleba razowego, którym podzieliłem się z kolegami. Chłop udzielił mi wskazówek, powiedział, aby iść krzakami przez łąkę do lasu po prawej stronie. Przed samym lasem miały znajdować się bagna, na które należy uważać, aby się w nich nie utopić. Poradził, aby przygotować kije i pomagać sobie nimi podczas przekraczania bagna. Uczyniliśmy tak, jak mi poradził. Po godzinie marszu dotarliśmy do lasu, pokonując wcześniej trudną drogę przez trzęsawiska. Po kolejnej godzinie, tym razem drogi przez las, wyszliśmy na jego skraj, gdzie na piaszczystym terenie przez około kilometr ciągnął się zagajnik świerkowy oraz wrzosowiska, na których rosło trochę sosen karłowatych, do 2,5 metra wysokości. Zarządziłem odpoczynek i zaszyci w krzakach przespaliśmy całą noc.
Rano ruszyliśmy dalej. Byliśmy już bardzo głodni. Chleb od chłopa był jedynym naszym posiłkiem poprzedniego dnia. Warszawiak był wyraźnie przemęczony oraz przeziębiony. Dostaliśmy się w teren, gdzie przebywali chłopi ze spalonej wioski. Okolica porośnięta była młodym lasem mieszanym. Niektórzy z nich mieli tam już pobudowane ziemianki. Trafiliśmy na polską rodzinę — wdowę z dwiema córkami. Postanowiliśmy wybudować również dla nich ziemiankę w zamian za jedzenie. Podobnie jak większość tych ludzi, również nasza gospodyni miała krowy.
Najpierw pojechaliśmy do lasu furą i przywieźliśmy drewna. Ustaliliśmy z gospodynią, że będziemy spali pod drzewami. Jutro pracować nie będziemy, bo najpierw chcemy wytępić wszy. To chyba był już 20 maja. Noc była tak ciepła, a w ustach sucho, że aż do północy nie mogłem zasnąć. Do tego wszy gryzły tak potwornie, że gdyby ktoś powiedział, że nie będą mi już dokuczać, to dałbym sobie uciąć rękę bez zastanowienia.
Rano wysłałem Warszawiaka do gospodyni po jakieś naczynie. Przyniósł dziesięciolitrowy baniak. Kazałem wszystkim się rozebrać, wszystkie ubrania wrzuciliśmy do baniaka i gotowaliśmy je przez 6 godzin. Potem je rozwiesiliśmy, tak że do wieczora wyschły. Zjedliśmy pięć kilogramów kartofli, które popiliśmy paroma litrami zsiadłego mleka. Ta noc była dla mnie najlepsza, wszyscy zresztą spaliśmy jak zarżnięci.
Po paru dniach zbudowaliśmy tę ziemiankę. Kiedy uporaliśmy się z tym zadaniem, postanowiłem, że musimy iść dalej za dywizją. Dowiedziałem się, że przechodzili przez Bug, ale nikt nie był w stanie powiedzieć nam, w którym miejscu. Pod koniec maja dowiedzieliśmy się, że w pobliżu jest grupa naszych, która będzie przekraczać Bug. Zameldowaliśmy się do nich. Okazało się, że jest to grupa pod dowództwem ppor. Imiałka, ps. „Kruk”. Znałem go z widzenia z Kowla. Miał już amputowaną prawą rękę i był ze swoją żoną(3).
Do Bugu prowadzili nas zwiadowcy partyzantki radzieckiej. Szliśmy całą noc — tak było bezpieczniej. Przechodziliśmy przez rzekę, gdzie lekko mnie zniosło, ale odbiłem się, podałem karabin i kolega mnie podciągnął. Przeszliśmy potem przez tory i szosę na przestrzeni może pół kilometra. Przechodziliśmy w dzień. Szybkim krokiem kierowaliśmy się do lasu, ale pech chciał, że zauważyli nas Niemcy, którzy przyjechali po kontyngent. Było ich około 50 żołnierzy z bronią maszynową. My natomiast mieliśmy tylko jeden lub dwa rkm, a poza tym jedynie karabiny, więc nie chcieliśmy podejmować walki. Zaatakowali nas, ale udało nam się ich odpędzić. Zginął wówczas jeden z naszych żołnierzy — znałem go, gdyż też pochodził z Kowla i był synem kolejarza. Był chyba ze dwa lata starszy ode mnie. Dostał prosto w głowę, a my w tej strzelaninie nawet nie zauważyliśmy, kiedy to się stało. Niemcy otworzyli silny ogień w naszym kierunku, ale gdy zorientowali się, że jest nas więcej, wycofali się do wioski.
Nam również udało się odskoczyć i zaszyć w lesie. Po kilku dniach trafiliśmy na oddział Armii Ludowej płk. Satanowskiego. Było trochę nieporozumień, ale ostatecznie pułkownik wydzielił nam parę furmanek i po przenocowaniu na jego terenie, udaliśmy się na nich drogami polnymi na zachód.
Warszawiak nalegał, aby się urwać, bo chciał wrócić do domu. Mówił do mnie: „Ty też skocz do Rejowca, bo masz tylko 50 kilometrów”. Urwaliśmy się przy pierwszej okazji, na początku czerwca. Muszę w tym momencie wytłumaczyć, dlaczego podjęliśmy taką decyzję. Ppor. Imiałek przekroczył Bug i maszerował w łapciach z łyka. Za Włodawą były już placówki terenowe AK. Byłem przy rozmowie i kupnie butów — oficerek przez naszego dowódcę. Miejscowy podporucznik robił mu trudności z zakupem tych butów. W każdym razie nie postąpił tak, jak należało. Walczyliśmy, ponosiliśmy trudy i ofiary, a tu miejscowy dekownik robi problemy z zakupem butów. Ppor. Imiałek w końcu kupił buty, ale nie te, które wybrał. Trochę mną to wstrząsnęło — jak się nas traktuje. A co będzie potem?
Urwaliśmy się, pozostając w tyle. Warszawiak udał się na zachód, a ja postanowiłem zorganizować jakąś podwodę i podjechać bliżej Chełma. Udałem się do wioski, gdzie otoczyli mnie młodzi chłopcy. Chciałem tylko się zorientować, jaką wybrać marszrutę, ale poproszono mnie do mieszkania. Kiedy wszedłem do kuchni, zaczęto mnie wypytywać. Zorientowałem się, że to musi być placówka konspiracyjna i powiedziałem, że zgubiłem się i idę do oddziałów 27 Dywizji. Kazano mi oddać karabin i po krótkiej naradzie wsiedliśmy do furmanki, którą po całodziennej jeździe dowieziono mnie do oddziału „Jastrzębia” lub „Sokoła”, gdzie stawiłem się przed ppor. „Czarnym”(4). Kiedy mu powiedziałem, że się zgubiłem, z początku mi nie wierzył, ale potem zaprowadził mnie do naszego oddziału i trafiłem na szefa „Pietruszkę”(5), który odebrał ode mnie przysięgę i tak udało mi się powrócić. Trafiłem do oddziału, którym dowodził już kpt. „Strzemieńczyk”(6), dowódca batalionu. Nie znałem go, ani nie miałem o nim wiedzy.
Dywizja rozmieściła się, o ile się nie mylę, w rejonie Stary Uścimów — Białka(7). Wioska położona była nad jeziorem. Rozmieszczeni byliśmy w stodołach. Mieliśmy rozciągniętą łączność. Przystąpiono do szybkiego szkolenia. Z weteranów, którzy przeszli szlak bojowy, wybrano kandydatów do podchorążówki, gdzie również ja trafiłem. Codziennie, chyba w okresie między 10 a 25 czerwca 1944 roku, po sześć godzin dziennie, od 7:00 do 13:00, dawali nam w kość. Przechodziliśmy szkolenie na dowódców drużyn. Nauka o broni, o stanowiskach, o taktyce(8).
Dzień przybycia mojej mamy na miejsce postoju oddziału był ostatnim dniem mojego szkolenia. Czerwiec 1944 roku był bardzo ciepły, a szczególnie jego druga połowa. Był to chyba 25 lub 26 czerwca. Po sześciu godzinach intensywnych ćwiczeń w terenie oraz zajęć praktycznych byłem bardzo zmęczony. Po obiedzie zaszyłem się na poddaszu stodoły i zasnąłem pod ścianą. Wtem któryś z kolegów szarpie mnie i mówi: „Warum, wstawaj, bo matka przyjechała twoja”. Musiałem spać bardzo twardo, bo śniła mi się właśnie mama, jak idzie w czarnej sukni, w dłoniach trzyma dwie torby, a na szyi ma chustkę. Szła w moim śnie od strony domu, który stał bliżej drogi, za naszą stodołą. Obudziłem się i wybiegłem przez środek stodoły, otwierając drzwi. Faktycznie, wyglądała tak samo jak we śnie. Podbiegłem do niej i serdecznie przytuliłem ją do piersi.
Oczywiście zaczęły się rozmowy, byli tam przecież inni, znajomi chłopcy z Kowla jak np. Marian Kraszewski. Zaczęła ich wszystkich całować, a ja podzieliłem się z nimi wszystkim, co mi mama przywiozła. Cukier, jajka, masło i słonina. Przywiozła mi również nowy żołnierski pas skórzany. Powiedziałem jej wówczas coś w rodzaju, że gdyby ją Niemcy spotkali i znaleźli ten pas, to z pewnością znalazłaby się w Majdanku. „Nie martw się synu o to, ja sobie dam radę” — odrzekła. Radość ze spotkania trwała jednak krótko. Po kilku godzinach zarządzono alarm bojowy i musieliśmy opuścić miejsce naszego postoju. Pożegnałem się z mamą i radziłem jej, aby jak najszybciej opuściła ten rejon. Nie pamiętam już, jak mama powróciła do Rejowca, bo tam przebywali — u Koralewskich, na Zaparkaniu.
Dla nas tymczasem skończył się okres ćwiczeń i odpoczynku, a zaczęła się ponownie walka z Niemcami. Wycofaliśmy się do Lasów Parczewskich, ponieważ Niemcy zorganizowali obławę na naszą dywizję, kierując przeciw nam oddziały niemieckie i litewskie z Trawnik. Jeszcze tego samego dnia, przed zachodem słońca, zostałem wysłany z rkm na skraj lasu jako ubezpieczenie. Moim dowódcą drużyny był Staszek Nowosad(9). Pamiętam, że około godziny 10:00 rano (była ładna pogoda) zauważyłem, że na drodze, która znajdowała się tuż za nami, pojawiła się para oficerów, w tym kobieta — jasna blondynka w stopniu kapitana. Nie mam pojęcia, skąd oni się tam wzięli, gdzie byli wcześniej, gdy tutaj toczy się bój, a oni ubrani jak na defiladę. Powiedziałem też chłopakom, że miałbym chęć na tę panią kapitan, a dowódca drużyny odpowiedział, że ona nie dla mnie.
Po paru dniach musieliśmy się przemieścić w inne miejsce. Przechodziliśmy tym razem za dnia, gdyż w nocy ostrzelali nas Niemcy. Las przed nami był już blisko, może z kilometr, kiedy z lewej strony otworzyli do nas ogień Niemcy. Nasza kapitan otrzymała rozkaz, aby jak najszybciej zająć skraj lasu, wzdłuż którego wiodła szosa, aby nie dopuścić wroga do odcięcia nam drogi. Tymczasem Niemcy, widząc nasz atak, cofnęli się, a my dobiegliśmy do lasu i zajęliśmy tam stanowiska, umożliwiając przejście pozostałym oddziałom. Mimo trwającej godzinę strzelaniny nikt z naszych nie zginął, ani nie został ranny, a my weszliśmy w głąb lasu w sposób ubezpieczony. Tam odpoczęliśmy, a ja rozdałem kolegom resztę zapasów przywiezionych przez moją mamę. Niemcy przestali nam już deptać po piętach i kontynuowano szkolenia. Przez okres następnych dwóch tygodni, nasze oddziały musiały się nieustannie przemieszczać z miejsca na miejsce.
Pamiętam, że nasza kompania maszerowała na wykonanie zadania, jakim miało być zaskoczenie Niemców w zasadzce. Marsz odbywał się szykiem partyzanckim, jeden za drugim, w ubezpieczeniu. Szedłem na początku plutonu. W którymś momencie zbliżył się do nas jakiś cywil na rowerze i powiedział: „Panowie, Niemcy uciekają, a nasze oddziały walczą w Lubartowie”. Więcej nie chciał powiedzieć, tylko żądał spotkania z dowódcą. Po paru minutach, dowodzący nami kapitan wydał rozkaz marszu, a na czele kolumny prowadził nas ten cywil na rowerze. Po przejściu kładki nad torami, nasz czołowy pluton wszedł do miasta Lubartowa(10). Kiedy szliśmy koło kościoła, zostaliśmy otoczeni przez mieszkańców. Wrażenie niesamowite. Dziewczęta nas całują, ale nie ma czasu na to, bo w oddali słychać wymianę strzałów.
Po krótkiej chwili przestoju, nasz pluton otrzymał zadanie zajęcia ulicy i zbliżenia się do przejazdu kolejowego. Po paru minutach marszu doszliśmy na miejsce. Mieszkańcy domów tymczasem wciąż wychodzili na ulicę, ciesząc się i zapraszając nas do domów. Ja z rkm byłem na stanowisku wysuniętym około 200 metrów do przodu, na ulicy porośniętej z obu stron przez drzewa. Zwolniłem kolegę, który poszedł do mieszkania na zaproszenie jednego z mieszkańców. Ja podziękowałem, mówiąc, że w pobliżu są Niemcy i ktoś musi pozostać na stanowisku. Po chwili kolega wrócił i wówczas ja mogłem pójść coś zjeść. Było około godziny 14:00, a ja nie zdążyłem nawet się poczęstować, gdy usłyszałem wjeżdżający pociąg. Pobiegłem z powrotem na ulicę i wyglądając zza drzewa zauważyłem, że pociąg zatrzymał się na przejeździe, a po chwili cofnął się.
W oddali zauważyłem kilku niemieckich oficerów, którzy patrzyli w stronę naszej ulicy. Powiedziałem do ludzi: „Rozejść się do domów, bo będzie walka”. Niemcy ustawili karabin maszynowy, ale wciąż tylko obserwowali. Ja wysłałem kolegę do dowódcy plutonu, aby zameldował o sytuacji, a sam zająłem miejsce przy rkm skierowanym w stronę Niemców.
Kiedy Niemcy zauważyli ruch w naszym plutonie, wycofali się do pociągu, który cofnął się, wyjeżdżając z wąwozu. Taka sytuacja była korzystniejsza do obrony dla nich. Rozpoczęliśmy atak na ten skład kolejowy, ale mało zdecydowanie i bez większych efektów. Czas wydawał się przeciągać na ich korzyść. Jak się później przekonałem, w tym czasie za pociąg miała podejść druga kompania, abyśmy mogli go zaatakować z dwóch stron. Przed zachodem słońca, drugiej kompanii udało się przełamać niemiecką obronę. Około godziny 20:00 zdobyliśmy pociąg. Transport niemiecki, jak się okazało, składał się w połowie z wojska, a w drugiej ze zrabowanego bydła oraz kilku samochodów. Pozyskaliśmy dużo nowych mundurów niemieckich, bielizny i koców, a ludność cywilna zabrała konie i krowy.
Pod osłoną nocy rozpoczęliśmy pościg za zbiegłą częścią Niemców. Pamiętam, że gdy wróciliśmy do Lubartowa po całej nocy uganiania się za nimi, miejscowa ludność zorganizowała przyjęcie na naszą cześć i zasiedliśmy do śniadania na placu przed szkołą.
Dowództwo Dywizji prowadziło w tym czasie rozmowy z oficerami jednostek Armii Czerwonej, które zbliżały się do Lubartowa. Pomimo że samochody były oznaczone, to przez pomyłkę — jak się dowiedziałem — zginął jeden z naszych kierowców, który również pochodził z Kowla. W poniedziałek nasze oddziały zostały skierowane na zachód od Lubartowa i musieliśmy opuścić zdobyte przez nas miasto.
Miała nastąpić koncentracja naszych oddziałów. Po dotarciu do wsi Kozłówka, zostaliśmy zakwaterowani po stodołach. Przechodziły tamtędy również oddziały Armii Czerwonej oraz partyzantki Armii Ludowej. Ja zwolniłem się u dowódcy drużyny i poszedłem pod las do gospodarzy, u których wymieniłem bieliznę na wódkę. Po zamianie zdobyczy, wypiłem wódkę wspólnie z gospodarzem, a potem spałem do rana. Po przebudzeniu wróciłem do oddalonej o 2 kilometry wioski i zacząłem szukać mojego plutonu, ale go nie było. Trafiłem jednak na inną grupę naszych żołnierzy, którzy powiedzieli mi, że samochód im się zepsuł i po zreperowaniu pojadę z nimi, w stronę Warszawy, bo tam mają się udać nasze oddziały. Jednak po godzinie, kiedy zorientowałem się, że nie naprawią tego auta, udałem się na drugą stronę rzeczki, aby kupić lub dostać coś do jedzenia. Po wejściu do jednego mieszkania, wyproszono mnie i nie chciano rozmawiać. Pytam: „Co jest?”, ale nic mi nie odpowiedziano. Po wejściu do drugiego domu, sytuacja się powtórzyła. Dopiero w trzecim domu mężczyzna wyszedł i zaczął ze mną szeptem rozmawiać. Powiedział mi, że nasza dywizja została dzisiaj rozbrojona przez Armię Czerwoną. „Popatrz pan na ten balon, co wisi w powietrzu”. Powróciłem do samochodu i powiedziałem kolegom, co się stało. Porzuciliśmy auto i poprowadziłem grupę, a było nas razem siedmiu żołnierzy. Po drodze spotkaliśmy młodego mężczyznę, który powiedział nam: „Panowie, AL rozbraja AK — tam nie idźcie”, po czym skierował nas do budynku stojącego na uboczu wioski. Tam zdecydowałem się pozostawić swoją broń, a młodemu gospodarzowi powiedziałem, żeby zakopał dobrze, a jak będzie potrzeba, to wrócimy. Zjedliśmy u niego jeszcze trochę zupy, napiliśmy się mleka, po czym pożegnaliśmy się i udaliśmy się do naszych oddziałów. Po godzinie dostałem się do swojej kompanii i zameldowałem swojemu dowódcy drużyny, kpt. Nowosadowi o wszystkim.
We wtorek 25 lipca 1944 roku, około godziny 10:00–11:00, 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej złożyła broń i otrzymała zadanie skierowania się do Lublina. Dotarliśmy do lasów „Niemce”, nazywanych tak od miejscowości położonej między Lublinem a Lubartowem. Chyba około godziny 16:00, przemówił do nas dowódca batalionu, kpt. „Hruby” — ten, który prowadził nas w trudnych chwilach po wyjściu z okrążenia w kwietniu. Sierżant „Sztylet” wręczył nam po 500 okupacyjnych złotych. Kapitan „Hruby” odezwał się natomiast tymi słowy: „Żołnierze, dziękuję wam za wasz trud, poświęcenie i ofiarność. Dobrze spełniliście swój obowiązek względem ojczyzny. Co dalej? Jesteście Polakami i będziecie robić to, co wam serce będzie dyktować. Niech żyje Polska!”. Po tych słowach rozpłakał się.
Przypisy:
- Porucznik Marek Lachowicz „Bratek”. Po wojnie wydał książkę „Wspomnienia cichociemnego”.
- Kazimierz Rzaniak, ps. „Garda” — przedwojenny oficer artylerii, a później wywiadu i kontrwywiadu. W trakcie działań 27 DP AK zaginął 27 maja 1944 roku, po przejściu Prypeci. Nie jest jasne, co się z nim stało. Istnieją przypuszczenia, że został aresztowany, a potem zamordowany przez NKWD.
- Przypis autora: Było to małżeństwo bardzo udane i wzorowe. Po wojnie, w 1955 roku spotkaliśmy się ponownie w Szczecinie, gdzie pracował jako nauczyciel w gimnazjum.
- Ryszard Terpiłowski, ps. „Czarny”. Początkowo był dowódcą II plutonu w 1 kompani I batalionu 23 Pułku Piechoty „Bogorii” / „Zająca”.
- Prawdopodobnie Stanisław Jabłoński, ps. „Pietruszka”, „Smyk”.
- Kpt. Kazimierz Lenczewski-Samotyja, ps. „Strzemieńczyk”. Początkowo adiutant mjr. „Kowala” w zgrupowaniu „Gromada”. Od 7 maja 1944 roku dowódca 2 kompanii II/43 pp., czyli oddziału początkowo „Siwe-go”, a potem „Hrubego”.
- Czyli około 70 kilometrów na zachód od Lasów Szackich.
- Przypis autora: Dopiero w 1972 roku dowiedziałem się od drugiego dowódcy 27 Dywizji, wówczas już podpułkownika Tadeusza Sztumberk-Rychtera, że to była podchorążówka. Napisał mi wówczas wniosek odznaczeniowy awansujący do stopnia kaprala oraz przyznał Krzyż Walecznych po raz pierwszy, a który otrzymałem w 1973 roku.
- Pseudonim „Grom”.
- 30 kilometrów na zachód od Starego Uścimowa.
Źródło fotografii 27 WDP AK - archiwum Michała Fijałki,
https://teatrnn.pl/leksykon/artykuly/27-wolynska-dywizja-ak-galeria-archiwalna/