You probably think I was wrong and it's the same text. Well no, this is a review of the 2009 movie that I mentioned recently ago. One day I didn't feel like watching a series, so we watched "Moonfall" (I do not recommend it, Roland Emmerich started and ended on "Independence Day". Awfully outstanding and boring shit, even the special effects do not impress, but the rest is just plain gross) and then "The Time Traveler's Wife". My friend Przemek recommended me, so I looked for him and we looked at it. It is an interesting and unusual experience when watching a different adaptation of a known piece. This does not happen often, especially in the case of less known titles, because fans of popular franchises (eg "Dune") do not have such problems. We will see the same, but differently, or with or without some new motives. We will see the same events and characters, but through a different character, manner of writing (both individual and writing trends at a given time - there is a difference of 13 years between them), the director's sensitivity, etc. they will be distributed quite differently. Something like the situation of "Witcher" - serial (I'm talking about the 1st season, which was not a pile of smelly shit), gaming and book Dandelion is the same character, but the creators put the accents differently. Seemingly the same, but different. So, even though we know what's about to happen, we almost feel like we're watching another movie.
The first thing that struck me is that the movie is more compact - everything happens faster, more specifically, we do not have unnecessary extensions, the chaos associated with the fact that the time traveler has no control over it (the point is that the girl once sees a younger version of it, and then an older version). As a result, everything is better explained in a more understandable way. In the series, due to the greater amount of time, it can be delayed, expanded, presented in a different order or context. Both solutions have their pros and cons, supporters and opponents, I prefer the approach from this movie - admittedly I understood everything about the whole series, but the first episodes were IMO a bit too chaotic and have a bit too slow pace. In the movie, the action is fast - in the first 25 minutes, we have the events of the third episode (and these last about an hour). It initially looked like an advantage to me, but when I slept with it, I treat it as a disadvantage, but only in the context that there is a series - which in my opinion is a much better form for such ideas. Thanks to this, the couple's romance is much more convincing - it's easier for me to believe it when I see how the characters talk to each other and build a relationship with each other. They also have more time to show us their characters and the evolution of these relationships. The beginning of a relationship with young Claire is innocent, she looks more like an uncle taking care of his niece. Then the girl grows up, begins to produce hormones, her body changes, sexual needs begin to emerge, and the emotional ones evolve a bit. She begins to have erotic fantasies, tempt a man, experiences all partings and problems more deeply. You can also see that the movie was aimed at a different target group - it is a bit more spicy than the movie, where it was much weaker + there were more contractual elements in which the viewer had to explain certain things.
Both adaptations are characterized by a slightly fairy-tale atmosphere when it comes to the stages when we see the young Clare (because you will admit that it cannot be shown in any other way - the feeling of a 6-year-old girl and an adult guy). Although it looks quite similar in both cases, there are minor differences and do not essentially affect the plot or their relationship. As I wrote in the previous paragraph, due to the greater possibilities, the series presents it in a slightly more intense, in-depth way. While watching the movie version, I thought this series was a bit bolder. Again, these are not big changes, and you may not even notice. As for the actors, those in the series appeal to me more. Henry is played by Eric Bana, an actor with more experience than Theo James, but I think Theo fits the role better. In the younger version, he played the role of a badboy much better (or a mean asshole, depending on how you perceive such guys), his older incarnation also appeals to me more. Nevertheless, I have no particular reservations about the role of Eric - I saw the same Henry as on the show. As for Clare, I have no doubts about it anymore. I liked this actress the first time I saw her on "Game of Thrones". I had read books a little earlier and I had such a red-haired savage with a sharp temper in my mind. Intelligent, malicious, able to cope with life, and at the same time full of warmth towards her loved ones. At first I didn't recognize her when I was watching the series, but I felt that I knew the face from somewhere. The movie version was nice, but for me it was too bland, just like the whole movie in relation to the series. Perhaps this is because we saw the show first. On the other hand, however, the series Clare is fuller as a character - seeing her, I do not have the impression that she is an actress, but a real woman. All in all, it is no wonder, she had more time to show her personality. Shorter running time also affects the script - writers and directors can afford more freedom, they do not have to throw as many ideas into the trash to fit in a certain time.
I'm starting to over-repetition, so it's time to stop. If you do not have time or want to get to know both versions, I recommend the series more - it is less polite, better adapted to today's times. When watching a movie, you feel that it has aged a bit - not to a large extent, it's far from a typical film from 30-40 years ago (I emphasized it on purpose, timeless titles usually defend themselves better in time), but you can see that something is missing in it. Both represent more or less the same level - it is above average well, and the time travel feature works in both cases. I rate the movie on +6/10.
Pewnie myślicie, że się pomyliłem i to ten sam tekst. Otóż nie, jest to recenzja filmu z 2009, o którym niedawno temu wspominałem. Jednego dnia nie miałem ochoty na seriale, więc obejrzeliśmy "Moonfall" (nie polecam, Roland Emmerich zaczął się i skończył na "Independence Day". Strasznie wybitne i nudne gówno, nawet efekty specjalne nie robią wrażenia, za to cała reszta jest zwyczajnie obrzydliwa), a potem "The Time Traveler's Wife". Mój kumpel Przemek mi polecał, więc poszukałem go i obejrzeliśmy. To ciekawe i niecodzienne doświadczenie, gdy ogląda się inną adaptację znanego nam utworu. Nieczęsto się to zdarza, zwłaszcza w przypadku mniej znanych tytułów, bo fani popularnych franczyz (np. "Dune") nie mają takich problemów. Zobaczymy to samo, ale inaczej lub z jakimiś nowymi motywami lub bez nich. Zobaczymy te same wydarzenia i postacie, ale przez inny charakter, sposób pisania (zarówno indywidualny, jak i trendy pisania w danym czasie - między nimi jest 13 lat różnicy), wrażliwość reżysera etc. będą one rozłożone zupełnie inaczej. Coś jak w sytuacji "Witchera" - serialowy (mówię o 1 sezonie, który nie był kupą śmierdzącego gówna), gamingowy i książkowy Jaskier to jest ta sama postać, ale twórcy inaczej rozłożyli akcenty. Niby to samo, ale inaczej. Dlatego mimo że wiemy, co się zaraz stanie, to czujemy się prawie tak, jakbyśmy oglądali inny film.
Pierwsza rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy, to fakt że film jest bardziej zwarty - wszystko dzieje się szybciej, konkretniej, nie mamy zbędnego przedłużania, chaosu związanego z tym, że podróżnik w czasie nie panuje nad tym (chodzi o to, że dziewczyna raz widzi jego młodszą wersję, a później starszą). Dzięki temu, wszystko jest lepiej wytłumaczone w bardziej zrozumiały sposób. W serialu ze względu na większą ilość czasu, można to opóźnić, rozwinąć, przedstawić w innej kolejności lub innym kontekście. Oba rozwiązania mają swoje plusy i minusy, zwolenników i przeciwników, ja preferuję podejście z tego filmu - co prawda zrozumiałem wszystko z całego serialu, ale pierwsze odcinki były IMO trochę zbyt chaotyczne oraz mają nieco zbyt wolne tempo. W filmie akcja szybko biegnie - w pierwszych 25 minutach, mamy wydarzenia z trzeciego odcinka (a te trwają około godzinę). To początkowo wyglądało dla mnie jak zaleta, ale gdy się z tym przespałem, to traktuję to jako wadę, ale tylko w tym kontekście, że istnieje serial - czyli wg mnie znacznie lepsza forma do takich pomysłów. Dzięki temu romans tej pary, jest znacznie bardziej przekonywujący - łatwiej mi w to uwierzyć, gdy widzę jak bohaterowie ze sobą rozmawiają i budują relację między sobą. Mają też więcej czasu na pokazanie nam swoich charakterów i ewolucji tych relacji. Początek znajomości z młodą Claire jest niewinny, wygląda bardziej jak wujek opiekujący się swoją siostrzenicą. Potem dziewczyna dorasta, zaczyna wytwarzać hormony, jej ciało się zmienia, zaczynają się pojawiać potrzeby seksualne, a te emocjonalne nieco ewoluują. Zaczyna mieć fantazje erotyczne, kusić mężczyznę, dogłębniej przeżywa wszystkie rozstania i problemy. Widać też, że film był skierowany do innej grupy docelowej - jest trochę bardziej pikantny od filmu, gdzie było to znacznie słabsze + było więcej umownych elementów, w których widz musiał sobie wyjaśnić pewne rzeczy.
Obie adaptacje cechują się nieco baśniowym klimatem, jeśli chodzi o etapy gdy widzimy młodą Clare (bo sami przyznacie, że nie da się tego pokazać w inny sposób - uczucie 6-letniej dziewczyny i dorosłego faceta). Mimo, że w obu przypadkach wygląda to dość podobnie, to są drobne różnice i zasadniczo nie wpływają na fabułę, czy ich relacje. Tak jak pisałem w poprzednim akapicie, z racji większych możliwości, serial przedstawia to w nieco intensywniejszy, bardziej dogłębny sposób. Podczas oglądania filmowej wersji, wydawało mi się, że ta serialowa jest odrobinę odważniejsza. Znowu, nie są to duże zmiany i być może nawet nie zwrócicie na to uwagi. Jeśli chodzi o aktorów, to bardziej przemawiają do mnie ci z serialu. Co prawda Henry'ego gra Eric Bana, aktor z większym doświadczeniem niż Theo James, ale wg mnie Theo lepiej pasuje do tej roli. W młodszej wersji znacznie lepiej wcielił się w rolę badboya (lub wrednego dupka, w zależności od tego jak postrzegacie takich facetów), jego starsza inkarnacja też bardziej do mnie przemawia. Niemniej, nie mam jakiś szczególnych zastrzeżeń do roli Erica - widziałem tego samego Henry'ego, co w serialu. Jeśli chodzi o Clare, to tu już nie mam najmniejszych wątpliwości. Polubiłem tę aktorkę odkąd pierwszy raz ją zobaczyłem w "Game of Thrones". Nieco wcześniej czytałem książki i miałem przed oczami właśnie taką rudowłosą dzikuskę o ostrym temperamencie. Inteligentną, złośliwą, potrafiącą sobie poradzić w życiu, a jednocześnie pełną ciepła w stosunku do najbliższych. W pierwszej chwili nie rozpoznałem jej, gdy oglądałem serial, ale czułem że skądś znam tę twarz. Filmowa wersja była niezła, ale jak dla mnie była zbyt nijaka, zresztą tak samo jak cały film względem serialu. Być może wynika to z tego, że najpierw zobaczyliśmy serial. Patrząc jednak z drugiej strony, serialowa Clare jest pełniejsza jako postać - widząc ją nie mam wrażenia, że to aktorka, tylko prawdziwa kobieta. W sumie nie ma co się dziwić, miała więcej czasu na pokazanie swojej osobowości. Krótszy running time odbija się również na scenariuszu - scenarzyści i reżyserzy mogą sobie pozwolić na większą swobodę, nie muszą wyrzucać tylu pomysłów do kosza, by zmieścić się w określonym czasie.
Zaczynam się nadmiernie powtarzać, więc trzeba kończyć. Jeżeli nie macie czasu lub ochoty na poznanie obu wersji, to bardziej polecam serial - jest mniej ugrzeczniony, lepiej dostosowany do dzisiejszych czasów. Podczas oglądania filmu, czuć że się trochę zestarzał - nie w dużym stopniu, daleko mu do typowego filmu sprzed 30-40 lat (celowo to podkreśliłem, tytuły ponadczasowe zazwyczaj lepiej się bronią przed upływem czasu), ale widać że czegoś w nim brakuje. Oba prezentują mniej więcej ten sam poziom - jest ponadprzeciętnie dobrze, a feature z podróżami w czasie, sprawdza się w obu przypadkach. Oceniam film na +6/10.