W dniu wyjścia wstaliśmy bladym świtem i zebraliśmy się do wyjścia z naszej dość chłodnej i wilgotnej krypty, żeby ruszyć na Mszę oficjalnie rozpoczynającą pielgrzymkę, a potem w trasę. Plan był prosty: idziemy na przystanek autobusowy, podjeżdżamy kilka przystanków, a potem szybciutko pod St. Sulpice.
Na przystanek doszliśmy z kilkuminutowym wyprzedzeniem, mogłem więc zacząć się zastanawiać, jak zapłacę za bilet, nie mając bilonu. Kiedy już autobus podjechał, to okazało się, że nie mam się o co martwić, bo się nie zatrzymał i pomknął dalej. Staliśmy za przystankiem, a nikt nie pomyślał, żeby pomachać.
Kolejny przyjeżdżał dość późno, wybraliśmy więc podróż metrem. Tym razem okazało się, że automat ma jakiś dziwny interfejs. Na szczęście kolega pomógł, bo gdyby nie on, to nie wiem, ile czasu zajęłoby mi odgadnięcie, że opcje w menu wybiera się przy pomocy rolki. Na stacji po raz pierwszy zobaczyłem osoby spoza naszej grupy z flagami. Czyżby współpielgrzymi?
Oficjalne rozpoczęcie pielgrzymki
Tuż przed rozpoczęciem Mszy dotarliśmy w pobliże placu przed St. Sulpice, ale nie mogliśmy wejść, dopóki szefostwo grupy nie ureguluje kwestii wpisowego (40 euro w przypadku dorosłych). Po załatwieniu sprawy dostaliśmy opaski, takie jak dostaje się na festiwalach muzycznych, i śpiewniki z informacjami organizacyjnymi.
Wejście na plac było częściowo zastawione barierkami, a do obstawy rozpoczęcia pielgrzymki przyjechała Police Nationale. Trochę mnie ta nazwa dziwiła, bo od dziecka kojarzyłem, że we Francji porządku pilnuje Żandarmeria (Gendarmerie). Zresztą nazwa to mały pikuś, bo w pięcioosobowej grupie funkcjonariuszy płci obojga, którą widziałem, jedna osoba miała karabin. Myślałem, że to może francuski standard w przypadku imprez masowych (w końcu w ciągu ostatnich kilku lat były przypadki ataków), ale jak słyszałem, to w Paryżu widuje się patrole z bronią długą także na co dzień.
Wzięliśmy udział we Mszy na ile nam nasza poranna senność i warunki pozwoliły. Na koniec było błogosławieństwo pielgrzymów i… flag. Wtedy też po raz pierwszy zabrzmiała pieśń, która przynajmniej w moim odczuciu jest hymnem całej inicjatywy:
Jakoś w tym czasie zebrała się też cała nasza grupa, licząca w momencie wyjścia 28 osób, z czego sporą część stanowili poznaniacy. Były też osoby z innej części Polski, w tym jeden pielgrzym z dwoma synami: ośmio- i dziesięciolatkiem. Z racji tego, że mama chłopców jest Szkotką, nieśli dwie szkockie flagi: krzyż św. Andrzeja i wspiętego lwa (lion rampant). Była też druga grupa z Polski, z Gorzowa Wielkopolskiego, pod wezwaniem św. Tomasza z Akwinu. Składała się ona w dużej mierze z licealistów, choć dorosłych też nie brakowało.
Po złożeniu bagaży w naczepie przy fladze z napisem Étrangers i zrobiliśmy mały przegląd grup. Było dużo różnych flag, różnych grup. Oczywiście dominowali Francuzi, ale widać było też innych obcokrajowców, np. niedużą (nieco ponad 10 osób) grupę z Litwy pod wezwaniem św. Kazimierza, złożoną z pątników w średnio-starszym wieku. Na krzyżach i chorągwiach tu i ówdzie można było dostrzec także swojskie nazwiska (np. bł. Jerzego Popiełuszki, św. Maksymiliana Kolbe) i obrazy (np. obraz Miłosierdzia Bożego namalowany na podstawie objawień św. Faustyny).
Więc ruszyliśmy ulicami Paryża. Na początku pośród kamienic ze sklepikami i kawiarenkami na parterach, poprzetykanych tu i ówdzie drzewkami. Od początku właściwie dało się odczuć dość intensywne tempo i słychać było Aller, aller! (Idź! Idź!), które towarzyszyło nam aż do Chartres. Zaczęliśmy też śpiewać, od Bogurodzicy. W międzyczasie słońce było coraz wyżej i robiło się coraz cieplej.
Doszedłszy do granic Paryża, gdzie mijaliśmy jakieś tereny przemysłowe i solidnie odgrodzone torowisko TGV, weszliśmy na jakieś Bagno, Bagneux, Bagnaeiouy, czy jak mu tam 😉. Poszła wieść, że władze tamtejszej gminy żądają noszenia maseczek w miejscach publicznych. Tak więc wyciągnąłem jakąś z rezerwy na wszelki wypadek, ale jak się szybko okazało, niepotrzebnie. Wygląda jednak na to, że francuskie samorządy lokalne mają prawo nakładać pewne obostrzenia na pielgrzymki, gdyż w kilku miejscach musieliśmy zwinąć flagi i przestać śpiewać. No cóż, prawo gospodarzy.
W kolejnych miejscowościach mieliśmy okazję zobaczyć francuskie budownictwo. Z tego, co widziałem, to bardzo ważnym budulcem jest tam kamień. Zbudowane są z niego domy, murki i w szczególności kościoły. Jak uwielbiam nasz ceglany gotyk i neogotyk, to jednak muszę przyznać, że to robi wrażenie, nawet jeżeli jest to niewielki wiejski kościółek.
W jednej z całkiem uroczych podparyskich miejscowości mieliśmy swój pierwszy postój. Dał nam odczuć, jak na tej pielgrzymce wyglądają krótkie (ale też poniekąd i dłuższe) przystanki: kolejna grupa przychodzi, rozsiada się na odpoczynek, i po pewnym czasie musi ruszyć. Nie ma czasu na zbieranie się i organizację grupy, tylko od razu jest Aller! Aller!. Teoretycznie na początku postoju można złapać wodę i jabłko, ale w praktyce, nawet przy minimalnym zwolnieniu przy próbie ich zdobycia można się załapać na Aller! Aller! 😉 Gwoli sprawiedliwości, wodę moża złapać po drodze (jak na jakimś maratonie) i jej akurat w żadnym momencie mi nie zabrakło.
Czarne chmury
Prognozy pogody sprzed wylotu pokazywały ryzyko deszczu trwającego nawet cały tydzień. Zresztą nawet wspominałem o burzy w Paryżu i opóźnieniu wylotu z Krakowa. Jednak na powyższym zdjęciu, zrobionym ok. 11:45, widać całkowicie bezchmurne niebo. Poranny chłód minął i było aż za ciepło. Koło 16:00 jednak nad horyzontem dała się widzieć konkretna masa ciemnych chmur.
Do tego czasu opuściliśmy już podparyskie wioski i miasteczka, i szliśmy wśród pól. Mieliśmy szybki postój na skraju lasu, a po pewnym czasie znaleźliśmy się na niewielkim wzgórzu. Właśnie tam zaczął padać na nas deszcz.
Zaczęło się dość spokojnie, początkowo nie spieszyłem się nawet do wyciągania kurtki przeciwdeszczowej. Potem, gdy już się bardziej rozpadało, czekałem z założeniem pokrowca na plecak. Następnie rozpadało się tak bardzo, że to wszystko mało dawało 😆 Kurteczka okazała się niedostosowana do aż takiego deszczu, a pokrowiec na plecak zbierał wodę w dolnej części, gdzie zrobiła się swego rodzaju kieszeń. Opróżniałem ją co chwila, a ona się uporczywie napełniała.
Obozowisko, czyli französische Wirtschaft
Padało ze dwie, trzy godziny, może nieco dłużej. Na szczęście po każdej ulewie przychodzi pogoda, jak było i tym razem. Nieco marzliśmy w naszych przemoczonych ubraniach, ale szliśmy dalej, ożywiani nadzieją przebrania się w suche rzeczy.
Pod wieczór, po przejściu jakichś 45 km, doszliśmy do obozowiska. Ekipa rozstawiła już namioty i resztę infrastruktury, jak np. toi toie (które też jeździły za nami na pomniejsze postoje). Przy wejściu wylegitymowaliśmy się opaskami i ruszyliśmy szukać naszych bagaży.
Tutaj spotkał nas wielki zawód — wyładowano je w deszczu, a część z nich leżała w kałuży. Przed załadowaniem dużego plecaka co prawda założyłem pokrowiec przeciwdeszczowy, ale plecy też były trochę mokre. Na szczęście rzeczy, ze śpiworem na czele, były suche. Część naszej grupy miała jednak dużo mniej szczęścia, jak choćby idący z nami ksiądz (pozdrawiam!), któremu przemokło wszystko.
Teraz trzeba było znaleźć namiot. Część pola była przeznaczona dla obcokrajowców, z uwzględnieniem zasady, że mężczyźni i kobiety nocują osobno (są jakieś wyjątki dla rodzin z dziećmi). Szef grupy (również pozdrawiam!) po konsultacji z organizatorami wskazał nam namiot do zajęcia. Tak więc weszliśmy tam i zaczęliśmy się rozkładać. Po pewnym czasie okazało się, że jednak mieliśmy zająć inny, więc udaliśmy się tam i… odkryliśmy, że już zajęła go grupa Szwajcarów.
Staliśmy więc koło niego z rzeczami, uważając, że nie ma się co ruszać bez sprawdzonej informacji, w którym kierunku mamy się w ogóle udać. Napięcie zaczęło rosnąć, gdyż nasza obecność i roszczenia do namiotu wzbudzały w równie zmęczonych i zmokniętych Szwajcarach pewną nerwowość. Sytuację rozładował ojciec chłopców, gdyż okazało się, że Szwajcar, który z nami rozmawiał nosi takie samo imię, jak jeden z jego synów.
W końcu pokazano nam nasze miejsce. Był to bardzo prosty namiot ze stelażem z rurek tworzącym kształt typowego domku narysowanego przez przedszkolaka (tylko bez komina 😉). Na tę strukturę powinny być naciągnięte trzy płachty: dwie rozpinane, tworzące wejścia, i jedna duża, pokrywająca dach i dłuższe boki. Napisałem „powinny”, gdyż niestety tak nie było. Na dużej płachcie w dwóch miejscach zgromadziła się deszczówka, której ciężar uniemożliwiał pełne naciągnięcie pokrycia na stelaż.
Szef grupy stwierdził, że wypychanie ich od dołu odpada, gdyż spowoduje to zalanie namiotu. Mieliśmy to wynosić kubkami, menażkami, czy co kto akurat ma. Wziąłem więc moją menażkę i zacząłem nosić tę wodę. Przypominało to robotę głupiego, gdyż wody zdawało się nie ubywać. W końcu jednak załatwiono folię, którą mogliśmy rozłożyć jako podłogę namiotu, dzięki czemu można było wylać wodę z płachty szybszym sposobem i się rozłożyć.
Następnie udałem się w poszukiwaniu czegoś ciepłego. Kuchnię zamykano o 22:00, więc szybko pobiegłem po zupę. Patrząc na kolor, konsystencję i smak, było to coś w rodzaju bardzo rozwodnionej grochówki. W miarę rozdeptywania i rozjeżdżania błoto w bazie zaczęło coraz bardziej upodabniać się do niej z wyglądu.
Zjadłszy ten skromną namiastkę posiłku próbowałem wrócić do namiotu. Miałem tutaj jednak pewien problem, bo ścieżki dookoła kuchni tworzyły pętle, a nie zapamiętałem żadnego charakterystycznego punktu czy drogi do naszej części obozowiska. Tak więc trochę się pokręciłem i sam nie pamiętam teraz, jak udało mi się trafić z powrotem.
W końcu jednak trafiłem. Wreszcie można było odpocząć po tym niezwykle intensywnym dniu. 45 kilometrów marszu, zmiana krajobrazu z miejskiego na wiejski i wariacje pogody odbiły się na kondycji. Zanim jednak mogłem spokojnie zasnąć, musiałem upewnić się, skąd dochodzi słyszalny wewnątrz namiotu odgłos kapania. Z ulgą stwierdziłem, że nie jest to deszcz padający przez jakąś dziurę. Tak więc mogłem pogrążyć się we śnie bez obaw, że śpiąc jeszcze zmoknę.