W niedzielę byłam na Korei u M. Zawiozłam jej pełno bibelotów, z których - wydaje mi się - była zadowolona. Mam jeszcze dwa regały w klimacie pseudo-rustykalnym, idealne na przetwory, ale tu już musi mój tata zadziałać ze swym minivanem.
M mieszka z rodziną w miejscowości obok, a Korea to jej azyl. Jest tu dom częściowo mieszkalny (dzięki M), stodoła, suszarnia tytoniu i na wpół dziki ogród. Na początku to była ruina, skład gruzu i jeden wielki gąszcz.
Dzisiaj, pomimo wciąż surowych warunków (na przykład brak kanalizacji), to zupełnie inne miejsce. Uwielbiam je. Tak kiedyś musiały mieszkać Wiedźmy, zanim zaczęto palić je na stosach. Nie myślę o domu z pustaków, ale o klimacie.
M oszczędnie używa kosiarki. Trawa, zioła, kwiaty i chwasty rosną swobodnie. Coś tam oczywiście sadzi, przenosi, czasem coś się nie przyjmie - normalka. Ale nie próbuje natury kontrolować w przesadny sposób.
Drzewa dają duuużo cienia, co jest absolutnie fantastyczne.
M od zawsze kocha kicz i kolor, pod wszelką postacią. Nie znam drugiej osoby, która potrafiłaby łączyć materiały, style i barwy z taką lekkością jak ona. Generalnie wolę prostotę w swoim otoczeniu i zbyt wiele bodźców szybko mnie męczy, ale u niej dzieje się jakaś magia. Pośród setek wielobarwnych szpejów czuję spokój i harmonię.
Przy każdej okazji robię obchód domostwa sprawdzając, czy coś nowego się pojawiło.
Sercem gospodarstwa, nawet zimą, jest niewielki stół przed domem.
To wyjątkowy stół. Można przy nim tylko siedzieć, nic nie mówić i nikt nie czuje się urażony czy zaniedbany. Nie ma drążenia. Nuda, nic się nie dzieje, mięśnie puszczają i maska odkleja się od twarzy.
Za stodołą jest część druga ogródka, a raczej ogródko-sado-łąki. Tutaj rządzi słońce.
Kwiaty samosiejki, kwiaty sadzone, malutkie i duże, krzewy i drzewa owocowe rosną w pozornym chaosie.
Szukałam w lawendzie tygrzyków paskowanych, pojawiają się każdego lata. Tym razem coś je przegnało z rabatki. Nasze pierwsze spotkanie dwa lata temu było gwałtowne - wsadziłam głowę w lawendę i prawie pocałowałam pająka w dupę. Działo się!
Przypomniał mi się jeden post @rozku sprzed kilku miesięcy - Co kocham w ludziach, o uroku drobnych gestów. M jest w tym dobra. Na przykład - za każdym razem gdy do niej przyjeżdżam, ona udaje się do wygódki, by sumiennie wymieść wszystkie pajęczyny. Zawsze o tym pamięta. Nie ocenia, nie komentuje, bierze miotełkę i idzie robić swoje. Dla mnie! To się zaczęło dwadzieścia pięć lat temu na wakacjach - zawsze pierwsza wchodziła do namiotu, by zlustrować wszystkie kąty.
Tak samo robi moja ciocia, gdy odwiedzam ją na działce. Kocham.
Z ogrodu rozciąga się widok na pola i domy, a przy dobrej przejrzystości powietrza także na Tatry.
Posiadłość odwiedzają zwierzęta, dla których M zawsze ma coś dobrego. Ostatnio częstym gościem jest Wanda. W pełni dorosła, ale drobna kotka wielkości kociego podrostka.
Przychodzi wąchać kwiatki i wrzucić coś na ząb.
Pojawia się też parka wiewiórek, M wysypuje im orzechy pod drzewem.
Kiedyś przychodziła też mała, ruda suczka Pusia, ale zginęła w tym roku na szosie. Miała spust dziewczyna! Potrafiła dwie duże kiełbachy opitolić podczas jednej wizyty. Z małą przerwą w międzyczasie.
Zdjęcie z zeszłego roku - no kto by się oparł tym oczkom.
Na obiad zrobiłyśmy ziemniaki, fasolkę, brokuły i ogórki - świeżo z pola urwane. Plus jajka (sadzone), tego samego dnia podwędzone kurce. I kwaśne mleko. Omomomom.
Wieczorem poszłyśmy na spacer do zagajnika i w pola.
Uszłyśmy ledwo kawałek i zajęłyśmy się robieniem zdjęć, bo słońce pięknie zachodziło.
I tak jest właśnie na Korei. Czasem robota wre, a czasem nic się nie dzieje.