Kolejne 10 dni hop za nami. W międzyczasie skoczyłam na kilka dni do Malmo i Kopenhagi i teraz odrabiam zaległości. Zdjęcia pewnie koło Bożego Narodzenia będę wrzucać. Jest ich mniej niż zwykle, bo aparat poleciał ze mną bez karty pamięci. Przekonałam się o tym dopiero na bałtyckiej plaży w Falsterbo. Trudno, co robić.
Po powrocie zabrałam się w końcu za ogarnięcie laptopa, szkoda, że nie zrobiłam tego przed wyjazdem. Błędnie założyłam, że jeśli sprzęt śmiga po instalacji niezbędnego oprogramowania, współdziała z tabletem i tak dalej, to reszta będzie pikusiem. Niestety odłożyłam na później ustawienie kolorów ekranu. Źle! Okazało się, że panel sterowania dedykowanej karty graficznej jest niepełny i kolorów z jego poziomu ustawić się nie da. Pół dnia strawiłam na kopaniu w sieci w poszukiwaniu odpowiedzi, przeprowadzając różne zalecane akcje i na razie kupa. Ustawiłam coś z poziomu karty zintegrowanej, ale nadal kolory mocno odbiegają od rzeczywistości, co w mojej pracy jest nie do przyjęcia. Mam przed sobą kontakt z działem wsparcia nvidia, jeśli to nic nie da, to jestem w kropce. Gdybym sprawdziła to przed wyjazdem, to mogłabym laptopa wymienić w ramach przysługujących 15 dni. A tak zostanę z 17 calowym pustakiem.
Trochę mnie to martwi, ale nie dobija. Poradzę sobie w ten czy w inny sposób. Teraz już odliczam dni i trzymam kciuki, żeby żaden islandzki wulkan nie obudził się przed 26 lipca. Jak się obudzi i zablokuje wyspę, to wyprowadzam się na 3 miesiące do Sandomierza, a potem zobaczę. Dostosuję się. Mam okropny kryzys przed wyjazdem, panika i strach przewalają się falami.
Ten tydzień prawie nie jeździłam. Jedyna trasa - z centrum Krakowa do mnie na Hutę, po powrocie z lotniska w Katowicach. Była noc, prawie nikogo na drodze i dobrze, bo jechało mi się fatalnie. Byłam zmęczona i telepałam się przez całą drogę. Dopiero pod koniec zarejestrowałam, że okno jest na full otwarte, przy dwunastu stopniach.
Tyle w skrócie z aktualnej prozy życiowej. Chciałabym kiedyś wrócić do tych zapisków i powiedzieć sobie: Widzisz, tak się bałaś, a było warto.
Wracam do opowieści o Korfu. Środowy tour (czyli dzień trzeci) zaczynamy od wizyty na szczycie Pantokratora. To najwyższa góra na Korfu i choć jej wysokość może się wydać średnio imponująca (nieco ponad 900 m), to weźmy pod uwagę, że trzeba się na nią wspiąć z poziomu morza, czyli zero. Ale wspiąć to za dużo powiedziane, przynajmniej w naszym przypadku. Na sam szczyt prowadzi bowiem asfaltowa droga zapewniająca dość szybką i pełną wrażeń (25 serpentyn) podróż. Pantokrator jest kamienisty i niemal całkowicie pozbawiony wysokiej roślinności. Bardzo surowy w porównaniu z lazurem plaż i bielą klifów. Mnie się ta surowa przestrzeń bardzo podoba.
Już po drodze otwierają się fantastyczne widoki na wyspę i pobliskie wybrzeże kontynentu.
Grzbiet Pantokratora najeżony jest antenami, z których najwyższa wyrasta wprost z dziedzińca klasztoru.
Nie zwiedziłyśmy jego wnętrza, ale na pewno to zrobię, jeśli kiedyś zawędruję tu po raz drugi.
Zastanawiam się, czy budowa wieży budziła wiele kontrowersji. Ciekawe połączenie!
Na górze oczywiście wieje potwornie. Grecja, nie Grecja - w górach zawsze trzeba mieć ciepłą odzież. Ale widoki wspaniałe, bezkresna, niczym nieograniczona panorama. Bez przeszkód podziwiamy wyspę i urozmaiconą linię albańskiego wybrzeża.
Zawsze gdy robię zdjęcie ławeczce, myślę o ich kolekcjonerce, @rozku ❤️
Spoglądając w przeciwną stronę.
Wytężając wzrok można dostrzec miasto Sidari - pojedziemy tam później.
Opuszczając szczyt mam mieszane uczucia. Ulga (bo mogę uciec od chłostającego wiatru) miesza się z lekkim żalem. Nie dziwi mnie, że ludzie od zawsze budują w takich miejscach obiekty kultu czy klasztory, w których mogą oddać się zadumie. Tutaj czuje się boga czy też siłę wyższą, większy zamysł i sens, odwieczny porządek - w zależności od wiary lub jej braku. Tutaj łapię kontakt z Bazą :)
Zjeżdżamy niżej i robi się coraz bardziej zielono i słonecznie, zza zakrętów wyskakują urocze wioski. Kilka razy namawiam Andzię, żeby się zatrzymać. Nie wiem jak mogłabym oddać atmosferę tych zwyczajnych miejsc i to, co one mi robią w środku. Jak to się dzieje, że ze mną rezonują, choć innych pozostawiają obojętnych.
Jesteśmy jak instrument i odbiornik w jednym, z własną, unikalną częstotliwością. Z różnym zakresem nadawania i odbioru. Nie bez powodu mówi się o nadawaniu na tych samych falach. Wprawdzie w odniesieniu do relacji międzyludzkich, ale wierzę, że tak samo działa to z otoczeniem.
Zjeżdżamy w dół, ku morzu. Przed nami wizyta w Sidari i krótki odpoczynek na kamienistych plażach w okolicy Kassiopi - czyli północne wybrzeże Korfu.
Ale to już następnym razem.
🌼