Cztery dni wolnego minęły błyskawicznie. Pierwsze dwa zużyłam na odpoczynek, zakupy i sprzątanie, dopiero w sobotę ruszyłam na wypad. Pogoda była wspaniała, przez weekend mieliśmy 15-16 stopni i pełne słońce. W taką pogodę wystarczą trzy warstwy - podkoszulek, polarek i dobra wiatrówka, plus coś na głowę. I tym się żongluje.
Na cel wycieczki upatrzyłam lokalny wodospad Grundafoss. Lubię islandzkie nazwy, bo choć trudno je zapamiętać, to po czasie ułatwiają naukę słówek. Stanowią logiczny zbitek wyrazów. Foss znaczy wodospad, stąd wspomniany Grundafoss. Równie często używanym w takich zbitkach słowem jest fell lub fjall, czyli wzgórze/góra. Weźmy za przykład najsłynniejszy obiekt w okolicy, czyli Kirkjufell. W dosłownym tłumaczeniu to kościelna (kirkju = kosciół) góra (fell).
Kościelna góra w tle, a na pierwszym planie Kirkjufellsfoss, czyli wodospad pod kościelną górą. Idzie ogarnąć z czasem ;)
--
Ale teraz idziemy pod Grundafoss, nie tak znany, ale łatwiej zapamiętać. Wychodząc z Grundo nie spieszę się, patrzę, robię zdjęcia. Jeszcze nie zobojętniałam na otoczenie. Pierwszy odcinek trzeba przejść wzdłuż drogi, na szczęście niezbyt ruchliwej.
Do naszego portu codziennie wpływają wycieczkowce o różnych gabarytach. W niedzielę wzięłam udział w objazdówce autokarowej z pasażerami takiego statku, ale o tym kiedy indziej.
Jakieś farmy.
Wypatruję ścieżek, szlaków... znaków, że ktoś w otaczające mnie góry chodzi rekreacyjnie. Jedyną wyraźną oznaką działalności człowieka są ogrodzenia, które oznaczają tyle, że ta ziemia jest własnością prywatną i że wypasają się tam konie i owce.
Obowiązkowy rzut oka za siebie, na miasto i Kirkjufell.
Różne islandzkie przekładańce.
I rzut oka przed siebie - gdzieś tam, pomiędzy flagą a farmą, trzeba odbić w prawo.
Tu też wszechobecne ogrodzenia.
W miejscu, gdzie zaczyna się ścieżka pod wodospad jest mały parking. Przy nim ogrodzenie i bramka, którą trzeba starannie zamknąć po wejściu na ścieżkę, żeby zwierzęta nie uciekły na drogę.
Tego dnia koniki pasą się daleko pod górą.
Wodospad też leży na terenie prywatnym, ale nie ma ograniczeń z tego tytułu jeśli chodzi o wstęp. Trzeba jedynie pamiętać o zamknięciu bramki.
Ścieżka do wodospadu prowadzi wzdłuż ogrodzenia, a jedyną przeszkodą może okazać się natura, bo w pewnym momencie trzeba przekroczyć rzekę. W dniu mojej wycieczki, po kilku niemal bezdeszczowych tygodniach, było to dziecinnie proste.
W deszczowym okresie większość turystów nie dociera do celu.
Grundafoss jest przeciętny jak na tutejsze warunki i mało kto go odwiedza. Wszyscy turyści pielgrzymują pod ikoniczny Kirkjufellsfoss.
Mnie się tu bardzo podoba właśnie z tego względu. Po raz pierwszy od przyjazdu poczułam prawdziwe spowolnienie, zatrzymanie, skupienie na chwili. Do tej pory chłonęłam wszystko chaotycznie i nerwowo. Jakbym jeszcze nie zdążyła wyhamować po ostatnich miesiącach.
Tutaj mogłam w końcu usiąść i być.
Widok spod wodospadu na moją trasę, widać dobrze niemal wyschnięte koryto rzeki, która w mokrej porze przekształca się w sieć rwących potoków.
Po chwili przeniosłam się do słońca, bo temperaturę 15 stopni w cieniu odczuwa się jak 8-10, zależy jak mocno wieje.
W pełnym słońcu jest na odwrót, trzeba rozebrać się do podkoszulka. Dlatego najlepiej być ogrem i mieć warstwy.
Siedziałam w mchach i czekałam na elfy. Tam przypomniałam sobie, że zabrałam Wilsonów.
Okazało się, że jeden z nich ma idealnie dopasowane do tutejszych warunków umaszczenie. Nazywam go roboczo Buka, bo trochę podobny.
A to Köttur, co po islandzku znaczy kot.
Dla tych Wilsonów jeszcze nie mam imion, może przyjdzie coś z czasem.
Tak się bawiłam przez jakiś czas i to było fantastycznie relaksujące. Mózg zresetowany do ustawień fabrycznych.
Jak się wygrzałam, to zeszłam niżej, na łąkę.
Wszystkie słupy elektryczne w terenie są w klimacie retro. Zwróciłam na to uwagę już podczas wycieczki cztery lata temu. Równie dobrze mógłby to być rok 1970 albo 1920.
W ciągu czterech godzin spotkałam kilka grupek spacerowiczów, łącznie może ze dwadzieścia osób. Myślę, że to może być moje miejsce. Cała trasa bardzo lekka, jakieś 8,5 km łącznie, głównie po płaskim. Tylko pod sam wodospad trzeba trochę podejść, uważając przy tym na kamieniach.
Do Grundo wróciłam na obiad, trochę też do łazienki mi się chciało. Jedyny minusik tutejszego krajobrazu to brak drzew, nie ma jak pójść na stronę. Choć biorąc pod uwagę niską gęstość populacji może nie ma potrzeby się stresować. Zresztą drzewa też niczego nie gwarantują. Andzia mi kiedyś powiedziała, że nasze Lasy Państwowe mają na nich pełno kamer ;)
Tak było w sobotę, w niedzielę pojechałam na wspomnianą objazdówkę - z amerykańskimi emerytami.
🍀