20. Godthrymm – Distortion
Pierwszy album znanych z My Dying Bride, Solstice czy Vallenfyre gitarzysty i perkusisty Hamisha Glencrossa oraz Shauna Taylor-Steelsa nie wyróżniał się niczym na doommetalowej scenie. Dopiero druga płyta tchnęła nieco życia w ten projekt. Poprawiły się wokale Glencrossa, a same kompozycje są nieco ciekawsze. Zespół prezentuje tutaj typowy brytyjski doom metal, z wpływami wczesnej Anathemy i – rzecz jasna – My Dying Bride, a że dzisiaj takie granie jest deficytowe, chętnie po nie sięgnąłem.
19. Jag Panzer - The Hallowed
Po nieco chudszych latach i dającym nadzieje na lepsze czasy poprzednim wydawnictwie weteranów amerykańskiego heavy metalu przyszedł czas na postapokaliptyczny „The Hallowed”. To bardzo solidny materiał, w którym słychać sto procent Jag Panzer w Jag Panzer oraz radość grania. Jeśli miałby być pożegnaniem zespołu ze sceną, bo – jak wiadomo – nikt nie jest wieczny, a starość panom zagląda w oczy, nie miałbym nic przeciwko temu.
18. Smoulder - Violent Creed of Vengeance
Drugi album kanadyjskiego zespołu to kontyuacja wątków podejmowanych na debiucie, czyli barbarzyński i epicki heavy metal z lekkimi wpływami doom, w dodatku z wokalistką za mikrofonem. Sarah Ann ma spory talent wokalny, chociaż przyznać muszę, że mój entuzjazm do tej muzyki nieco ostygł po lekturze wywiadu, którego udzieliła „Noise Magazine”. W tekstach pojawia się radosny eskapizm, czyli smoki, wojownicy i miecze, ale to wszystko metafora dla woke'istowskich bzdur.
17. Horrendous - Ontological Mysterium
Amerykańscy mistrzowie technicznego death metalu są na fali wznoszącej, bo to od lat najlepsza ich płyta. Muzycy nie dążą tutaj do ekstremum, a raczej bawią się konwencjami, metrum i nastrojami. Poza wściekłymi napadami agresji można wychwycić wpływy późnego Death czy Coroner, co szczególnie mnie cieszy, gdyż darzę Szwajcarów dozgonnym uczuciem. Horrendous łączy z nimi nieograniczona wyobraźnia, co powoduje, że do płyty chce się wracać, aby wciąż odkrywać na niej coś nowego.
16. High Spirits - Safe on the Other Side
Solowy projekt Chrisa Blacka nie zaskakuje niczym. Muzyk na piątej płycie gra dokładnie to samo, co na pozostałych czterech, czyli skrzący się od wspaniałych melodii hard rock pożeniony z komercyjnym heavy metalem. Bezpośredniość i prostota tej muzyki nadają jej dodatkowo nieco punkowej wibracji. Dla mnie High Spirits zawsze kojarzy się z rozedrganą wieczorną metropolią Ameryki Północnej. Nigdy tam nie byłem, ale słuchając kapeli, wydaje mi się, że to nieprawda.
15. Sacred Outcry - Towers of Gold
Ci greccy metalowcy to przeciwieństwo prostoty Blacka, a ich drugi album to kontyuacja debiutu, czyli epicki, ale nie barbarzyński heavy, w którym słychać Blind Guardian. Co ciekawe, za oryginałem nie przepadam, bo drażni mnie wokal, ale helleńskiej podróbki (chociaż to niesprawiedliwe określenie) słucham z przyjemnością. Wszystko mi tutaj odpowiada, a najważniejsze, że mają rozmach @%)#!(#yny.
14. Primal Fear - Code Red
Primal Fear, poza debiutem, jakoś nigdy nie byli na moim radarze. Posłuchałem jednak singlowego „Cancel Culture” i nie dość, że zgodziłem się z Ralfem Scheepersem (wokalistą) na kanwie lirycznej, to również usłyszałem stary, dobry Gamma Ray. Kapela ta zawsze rżnęła z Judas Priest, a tymczasem taka niespodzianka. Może dlatego „Code Red” nie ma najlepszych ocen na Rate Your Music, ale mnie taki komercyjny i nieco toporny niemiecki heavy metal wchodzi wyjątkowo dobrze.
13. Darklon - The Redeemer
Kolejny drugi album na tej liście i kolejny przypadek, gdy debiut nie zachwyca, a kontynuacja – jak najbardziej. Ci Grecy bowiem potrafią wskrzesić ducha Omen, podczas gdy oryginał mierzy się ze starczym uwiądem. Krótka płyta, krótkie numery, krótka piłka – konkretny to kawał testosteronowego grania, jakiego z pewnością nie lubi Kayah i młodzi fani wokalistów z dziwnymi fryzurami. Tutaj Conan Barbarzyńca rozdziela ciosy mieczem i nie bierze jeńców, tutaj surowy heavy metal brzmi niczym ze złotych lat za Oceanem.
12. Overkill – Scorched
Overkill od lat brzmią tak samo, a w erę renesansu weszli ponad dziesięć lat temu na „Ironbound”. Potem, co prawda, trzymali wysoki poziom, ale nie grali już tak świeżo. Żaden kolejny krążek niczym nie zaskakiwał, co mogło być rozczarowujące. Jednak na „Scorched” panowie złapali w końcu dobre wiatry, które poniosły ich daleko. Takiej pasji i żarliwości nie słyszałem u nich od wymienionego wyżej wydawnictwa. To wciąż thrash metal z bardzo wyraźnym basem, ale jakby było w nim więcej życia.
11. Primordial - How It Ends
Płyty Irlandczyków z Primordial trzymają tak wysoki poziom, że nawet jedna z najsłabszych śmiało mieści się w podsumowaniu. Panowie złapali lekką zadyszkę i od kilkunastu lat nie nagrali albumu na miarę „To the Nameless Dead”, ale to, co robią, jest na tyle wartościowe, że i tak się wyróżnia na metalowej scenie. Nowy album to kolejny zbiór elegii na odejście prawdziwie europejskich wartości, to ryk rannego łosia, a w końcu muzyka tak oryginalna, że nie sposób jej pomylić z żadnym innym zespołem.
10. Tanith – Voyage
Na fali powrotów do lat 70. pojawił się Tanith, który na drugim albumie z powodzeniem robi to, co do tej pory, czyli wskrzesza ducha Blue Oyster Cult, Wishbone Ash, czyli hard rocka z odrobiną progresji. Znakiem rozpoznawczym zespołu są wciąż podwójne wokale: żeński i męski, dodające muzyce kolorytu. Baśniowa, jak zwykle okładka, skrywa taką właśnie muzykę. A kryje się za nią nikt inny jak Russ Tippins.
9. Peter Gabriel - i/o
Wstyd się przyznać, ale do tej pory kojarzyłem tylko część twórczości Gabriela, czyli tę z lat 80. Muzyki, jaką tworzył w nowym tysiącleciu, nie znałem wcale. A okazuje się, że ta jest bardzo dobra. Najnowszy album to świetnie wyprodukowany pop rock: nastrojowy, ale nie monotonny i bez pompy, tak charakterystycznej dla wielu twórców kojarzonych ze sceną progresywną. Brzmi skromnie i kameralnie i łaczy smutek z radością, co jest charakterystyczne dla późnej twórczości spełnionych artystów.
8. Afterbirth - In but Not Of
Trzeci album weteranów sceny deathmetalowej to erupcja surrealistycznej wyobraźni. Blasty i pochrząkiwanie wokalisty łączą się tutaj z rozwiązaniami, które mogłyby znaleźć się na albumach jazzowych czy progresywno-rockowych. Co interesujące, ta szalona mieszanka nie wpływa na rozwodnienie sonicznego przekazu dzieła: to wciąż jest ekstremalne, tym bardziej, że nie wiemy, co czai się za rogiem. Gdyby Frank Zappa grał death metal, mógłby brzmieć jak Afterbirth.
7. Wytch Hazel - IV: Sacrament
Płyty Brytyjczyków z Wytch Hazel to, jak do tej pory, zawsze gwarancja wysokiej jakości muzyki. Ten uduchowiony heavy metal, w którym inspiracje kończą się wraz z latami 70., zachwyca kompozycjami, wokalami, a nawet tekstami. Szkoda tylko, że muzycy, zamiast być członkami Kościoła Rzymsko-katolickiego, należą do jakiejś charyzmatycznej sekty. „Sacrament” to dzieło kompletne i najlepszy album Wytch Hazel, więc poprzeczka ustawiona jest wysoko.
6. Malokarpatan - Vertumnus Caesar
Lubię poprzednie płyty tych Słowaków, ale nie na tyle, aby pojawiały się w moich podsumowaniach, natomiast ich czwarty album jak najbardziej na to zasługuje. Pod względem lirycznym opowiada spójną historię jednego z bardziej szalonych władców w Europie, czyli Rudolfa II. Muzycznie to heavy oraz black metal, w którym słychać nie tylko Merycyful Fate (poza wokalami), ale także epizodyczne wpływy rocka progresywnego z lat 70.
5. The Night Eternal – Fatale
I ponownie młoda kapela i jej drugi album. Niemcy, czego w ogóle nie słychać, łączą w swojej muzyce energię brytyjskiego heavy metalu i melodykę brytyjskiego rocka gotyckiego. To tak, jakby wczesne Iron Maiden wpadło z impetem na debiut The Sisters of Mercy, a po drodze zgarnęło soulowego wokalistę. Do tej niezwykłej mieszanki dodajmy odrobinę Danzig i efekt gotowy: okazuje się bowiem, że w ciężkiej muzyce nie powiedziano jeszcze wszystkiego. Jak widać, germański heavy metal nie musi brzmieć topornie, a gotyk – groteskowo.
4. On Thorns I Lay - On Thorns I Lay
Oto najmłodszy i najmniej zdolny brat Nightfall i Septic Flesh, niczym w baśniowej opowieści, doczekał się najlepszego zwieńczenia. Podczas gdy wymienione wyżej kapele są dzisiaj parodią samych siebie z lat. 90., inni Grecy – On Thorns i Lay – już od dwóch albumów – zwyżkują i na ich tle nie mają żadnej konkurencji. Ich dziesiąty album to potężny death/doom grany bez pomocy melodyjnych wokali czy piejących pań.
3. House of Harm – Playground
Jako że bardzo lubię nową falę, cieszy mnie fakt, że w tej stylistyce poruszają się również młode kapele. „Playground” to drugie wydawnictwo tych bostończyków, a słychać na nim dość wygładzone i popowe podejście do postpunka. Ucho czasem wychwyci The Cure z okresu „Disintegration”, innym razem wczesną twórczość Camouflage czy The Flock of Seagulls. Raz jest bardziej gitarowo, a raz – syntezatorowo.
2. True Faith - Go to Ground
True Faith to ponownie postpunk z Bostonu, ale w odróżnieniu od House of Harm bardziej gitarowy i bezpośredni. Nie słychać tutaj również popu, a wpływy The Cure są inspirowane ich wcześniejszą twórczością. Bardzo ładnie pulsuje wyrazisty bas, natomiast gitara elektryczna tonie w pogłosach. Do tego dołóżmy emocjonalne wokale i chłodne melodie, a efekt będzie tym, co przede wszystkim cenię sobie w takiej muzyce.
1. Winger – Seven
Miejsce pierwsze to chyba największa niespodzianka tego roku, ponieważ twórczość Kipa Wingera nigdy mnie nie interesowała. Wystarczył jednak pierwszy singiel „Proud Desperado”, abym zastrzygł uszami. Potem pojawiły się jeszcze dwa utwory i trzeba było kupić płytę. To już nie jest komercyjny glam metal, jak na początku kariery, ale obdarzony świetnym brzmieniem i utrzymany w minorowych nastrojach hard rock. To muzyka, w której spotykają się dojrzałość i wyrafinowanie.