Zaległości tyle, że nie wiem jak to ugryźć. Jeszcze w Polsce zdążyłam wyjechać na weekend w Pieniny i Gorce z @klub-wloczykijow, z których wrażeń i zdjęć cała masa. Opowieść o Korfu nieskończona, Malmo i Kopenhaga nietknięte. Kilka spacerów pożegnalnych z ostatnich dni w kraju również.
Nie dam rady tego chronologicznie poskładać, więc poddaję się chaosowi.
Hop siup i wylądowałam na Islandii. Natłok wrażeń taki, że kolejne dni wymazują poprzednie prawie natychmiast. Jakieś małe kamyczki przed wyjazdem - urwane pół rączki od walizki, upadek ze schodów w piwnicy... wylądowałam na kartonie, który niosłam, więc nic nie trzasło. Było blisko, cholera.
Rano w dniu wyjazdu dostałam smsa, że lot jest przełożony z 12.45 na 20.15. Pal sześć dodatkowe godziny oczekiwania, ale miałam umówiony na popołudnie transport z lotniska do miejsca docelowego, prawie 300 km na północ od Reykjaviku. Nerwy były, ale jeszcze w drodze do Balic udało mi się ogarnąć nocleg i transport kolejnego dnia wieczorem.
Formalności na lotnisku poszły sprawnie, cały bagaż przeszedł, łącznie z kłębowiskiem kabli i milionem elektronicznych pierdół. Tylko ostrza do nożyka wypatroszyli z torby, nie wiem jakim cudem znalazły się w biurowych szpejach.
Pod wieczór nie miałam już siły się niczym denerwować. Na Balice przyjechałam około 10.30, bo odprawę musiałam przejść o czasie, niezależnie od opóźnienia. Do samolotu zaczęli nas pakować o 20.
Aura tego dnia mi sprzyjała - mogłam ubrać ciężkie buty i sporo warstw, zamiast upychać je w bagażu.
A potem, po czterech godzinach w powietrzu, zobaczyłam ją ponownie.
Powiedziałam w myślach: Witaj, ástin mín. Kiedy żegnałam się z nią cztery lata temu, napisałam:
Miłość to czy zauroczenie - czas pokaże.
Obiecywałam wtedy, że wrócę, ale z czasem sama przestałam w tę obietnicę wierzyć.
Trochę mi to zajęło, ale jestem.
W szarówce późnego wieczoru czarny piasek zlał się w jedno z wodami oceanu, świeciła tylko plama Eyjafjallajökull. Eyja to kobieta, jak wszystkie wulkany Islandii. To ona wywołała zamieszanie w 2010 roku. Tuż obok niej, pod chmurami i czapą ogromnego lodowca skrywa się królowa - Katla. Odkąd ludzie dokumentują jej aktywność, budzi się średnio dwa razy na sto lat. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1918 roku, więc Islandczycy uważnie ją obserwują.
W drodze z lotniska widziałam łunę nad aktywnym obecnie Litli Hrútur. Nie robiłam zdjęć, byłam bardzo zmęczona.
Nocowałam u polskiej rodziny, rano wyszli do pracy zostawiając mi klucze od mieszkania. Mogłam dzięki temu spędzić cały dzień w Reykjaviku.
Nie miałam planu, wysiadłam z autobusu i zaczęłam.
Ikoniczny Hallgrímskirkja.
Wnętrze oszałamia pustką. To mi pasuje. Surowa bryła i twoje myśli. Sam na sam z panem B lub innym absolutem.
Słoneczny Podróżnik
Po drugiej stronie zatoki - masyw górski Esja.
Tutejsza architektura często nawiązuje do surowej natury wyspy. Sześciany oddające bazaltowe słupy wulkaniczne pojawiają się w wielu projektach, choćby we wspomnianym już kościele. Tutaj w elewacji hali koncertowej.
Zwyczajny dzień w porcie.
Þufa, instalacja artystyczna.
Jakaś uliczka.
Spacer na szczyt cypla.
Erupcja Litli Hrútur, dystans około 40 km.
Zastanawiałam się nad wyprawą w ten rejon, ale to było za dużo na raz. Dopiero co przyleciałam, bagaże u obcych ludzi, nie byłam pewna dalszego ciągu. Nie, wulkan musi poczekać.
Powrót do centrum.
--
Wieczorem pojechałam do Grundarfjörður (zdrobniale Grundo), w którym zostanę przynajmniej do końca października. Mieszkam w hostelu, w którym pracuję, przy ulicy Słoneczne Pola.
Nasz hostel był kiedyś magazynem, więc wokół stoi kilkanaście hal i hangarów, on też wygląda jak duży kontener. Ale tutaj płaci się za widoki.
Teraz mam tak, jak wychodzę na pole.
Kirkjufell en face nie przypomina ikony z pocztówek.
Drugiego dnia po przyjeździe poszłam na pierwszy spacer. Miasteczko malutkie.
Góry mało turystyczne, można zetrzeć tyłek na żwirku.
Mogłam pójść tylko w jedną stronę - obejrzeć Kirkjufell z profilu.
Aha, wygląda znajomo.
Przy wodospadzie jakaś wycieczka. Jako sezonowy lokals kręcę nosem na turystów włażących w kadr.
Potem wracam do domu.
To bardzo abstrakcyjne uczucie, być tutaj.
--
Pogoda na razie jest piękna, przeważnie świeci słońce, temperatura 11-13 stopni. Dziś po południu przyszła mgła i w 10 minut odmieniła świat.
Szłam do sklepu, gdy się zaczęło.
Jak wracałam, Buka była już blisko.
Na razie czuję się, jak na początku kolonii wakacyjnych dawno temu. Obca, zagubiona, niepewna. Ale na ich zakończenie zawsze płakałam z żalu, więc jestem dobrej myśli.